9 sierpnia 2010, poniedziałek

kamienica przy ul. Gruszewskiego, Lwów

Wczoraj nadszedł długo oczekiwany dzień wyjazdu na wyprawę. Rano zrobiliśmy ksera wszystkich dokumentów, rozdzieliliśmy pieniądze, zarzuciliśmy plecaki i pieszo wyruszyliśmy na krakowski dworzec Płaszów, skąd o godzinie 12:14 odjeżdżał pociąg do Przemyśla. Tam też spotkaliśmy się z Molarem. Pociąg był wypchany po brzegi i aż do Rzeszowa jechaliśmy stojąc w przejściu. W Rzeszowie dosiadła się do nas Aśka wraz z domowej roboty szarlotką i od tej pory byliśmy już w komplecie: ja, Grzesiek, Molar, Aśka oraz piwo Kasztelan. W Przemyślu złapaliśmy busa do Medyki, następnie przekroczyliśmy piechotą przejście graniczne. Kartę imigracyjną udało nam się wypełnić poprawnie dopiero za trzecim podejściem. Tuż za granicą dorwał nas kierowca Iwan i za 100 hrywien zawiózł nas do Lwowa, przy czym słowo „zawiózł” nie oddaje tutaj dobrze istoty tej czynności, która polegała w dużej mierze na cięciu po drodze jednopasmowej z prędkością do 100 kilometrów na godzinę i ciągłym wyprzedzaniu innych pojazdów bez zbytniego przejmowania się przeciwległym pasem. Molar jechał na przednim siedzeniu przytłoczony częściowo swoim 24-kilogramowym plecakiem, a częściowo widokami pędzących z naprzeciwka tirów. Nasza trójka z tyłu również była przytłoczona plecakiem, który nie zmieścił się w bagażniku oraz basami wydobywającymi się z głośników tuż za naszymi głowami. W końcu Iwan dowiózł nas do centrum Lwowa, gdzie od razu po wyjściu z auta zgarnął nas pan Stanisław Tarkowski, u którego wykupiliśmy nocleg. Pan Stanisław jest Polakiem mieszkającym we Lwowie od bardzo dawna. Jest bardzo bezpośredni, ciekawy świata, szczery (czasem do bólu) i na każdy temat ma swoje zdanie. Dużo z nami rozmawiał i o wszystko nas wypytywał. Nie omieszkał wyśmiać Grześka za to, że zamierza posługiwać się GPS-em, twierdząc, że jego osobisty GPS stanowi piećdziesięcio-hrywnowy banknot z wizerunkiem Gruszewskiego, od którego pochodzi nazwa ulicy, przy której mieściło się jego mieszkanie. Nie mógł zrozumieć po co jedziemy do Mongolii, przecież „tam same góry szare i gołe, komu to potrzebne?”, trochę nas postraszył, że w Moskwie może nas zatrzymać milicja, zapytać o rejestrację i zażądać łapówki, a na koniec stwierdził, że Moskwa płonie i nic nie widać. Cóż, pomyśleliśmy, poczekamy, zobaczymy...

Wieczorem chłopcy pojechali na dworzec wymienić bilety elektroniczne na zwykłe (niezbędna procedura przy zakupie biletów przez internet). Zaraz po tym, jak wsiedli do tramwaju, zerwała się burza i padało tak mocno, że... motorniczy zatrzymał tramwaj stwierdzając, że dalej nie jedzie, bo za bardzo pada i nic nie widać. Tramwaj stał więc przez godzinę w deszczu i w ciemności, a gdy deszcz ustał, motorniczy pojechał dalej.

Podczas gdy chłopcy poznawali Lwów nocą, my siedziałyśmy w mieszkaniu i rozmawiałyśmy z panem Staszkiem. Mieszkanie było ogromne, bardzo wysokie i dosyć schludne (za wyjątkiem łazienki). Wykupiliśmy najtańszą opcję za sześć dolarów od osoby, zatem spaliśmy na materacach w maleńkim przechodnim pokoju. Pan Staszek wypytywał mnie i Aśkę dosłownie o wszystko, włączając w to rynek armatury łazienkowej w Polsce, o którym nie wiedziałyśmy za wiele, czym chyba rozczarowałyśmy gospodarza. Ponadto, pan Staszek cały czas nie mógł się nadziwić, po co jedziemy na tę wyprawę i straszył nas rosyjską milicją. Rozmowa ta kompletnie mnie wyczerpała...

10 sierpnia 2010, wtorek

Pociąg relacji Lwów-Moskwa

Dziś wstaliśmy o 6:15 czasu ukraińskiego, aby zdążyć na pociąg do Moskwy, który odjeżdżał o 8:32. Po drodze zakupiliśmy chleb, ser, kiełbasę oraz piwo w plastikowych butelkach. Teraz siedzimy już w pociągu i czujemy się w pełni zrelaksowani. Po tygodniach załatwiania miliona spraw – przeprowadzka z Anglii do Polski, rzucenie pracy, organizacja ślubu i wesela, przygotowania do wyprawy - nareszcie możemy położyć się wygodnie na kuszetce, patrzeć na migające w oknie krajobrazy i zapomnieć o wszystkim.

Pociąg relacji Lwów – Moskwa nie różni się ani trochę od dalekobieżnych pociągów kolei transsyberyjskiej. Są w nim trzy klasy: pierwsza, najbardziej luksusowa, z zamkniętymi przedziałami dla dwóch osób, klasa druga z przedziałami czteroosobowymi oraz klasa najtańsza, czyli płackarta, którą podróżuje nasza drużyna. Wagon podzielony jest na boksy, w każdym mieści się sześć kuszetek: cztery prostopadłe do okien i dwie równoległe wzdłuż korytarza. Na samej górze znajdują się półki na bagaże. Z przodu każdego wagonu stoi samowar z wrzątkiem oraz pokój prowadników, których zadaniem jest rozdawanie i zbieranie pościeli, sprzątanie, sprzedaż piwa oraz zamykanie ubikacji na 30 minut przed każdą stacją i otwieranie jej 30 minut po jej opuszczeniu. Ubikacje znajdują się na obydwu końcach wagonu. Jest w nich bezdotykowa muszla klozetowa (trzeba stanąć na jej krawędziach) i umywalka. Aby odkręcić wodę, należy nacisnąć i przytrzymać dzyndzel pod kranem, tak że nie da się umyć dwóch rąk jednocześnie, a w celu umycia innych części ciała, trzeba nauczyć się robić to jedną ręką. Warto jeszcze odnotować, że płackarta nie posiada klimatyzacji, co będzie miało kolosalny wpływ na stan naszej psychiki podczas podróży nad Bajkał.

11 sierpnia 2010, środa

Kolej transsyberyjska relacji Moskwa-Tynda

Wczoraj o 23:00 opuściliśmy terytorium Ukrainy. Zanim dotarliśmy do granicy rosyjskiej, trzy godziny jechaliśmy przez szeroki pas ziemi niczyjej. Odprawa trwała dość długo: najpierw jeden celnik sprawdzał, czy nasze nazwiska nie figurują na liście osób mających zakaz wjazdu na teren Federacji, a potem kolejny chodził pomiędzy boksami i przybijał pieczątki. Wysiedliśmy w Moskwie wczesnym rankiem i przemieściliśmy się z Dworca Kijowskiego na Kazański, co poszło dosyć sprawnie (wbrew obawom pana Stanisława). Na Dworcu Kazańskim musieliśmy wymienić bilety elektroniczne na zwykłe i tutaj informacja podana w przewodniku „Bezdroży”, jakoby w Moskwie „obsługa w kasach nie należała do najmilszych” okazała się być prawdziwa. Oto rozmowa pomiędzy Griszą a kasjerką:

Grisza: Zdraswujtie. Chciałbym wymienić bilet elektroniczny na zwykły.
Kasjerka: Paszport!!!
G: Mój czy wszystkie?
K: A co?! Tylko dla siebie odbierasz?!
Grisza podaje więc wszystkie paszporty, mój jest pierwszy.
K: Co to jest?! Dla kogoś odbierasz?!
Grisza kiwa głową, kasjerka zaczyna przeglądać paszporty i kląć na alfabet łaciński.
K: Jak brzmi wasze nazwisko po rosyjsku?
G: Gawinowski
K (przewraca oczami): Gawinowski?! A imię?
G: Grzegorz... czyli Grisza, Grigorij...
K: A jak to się pisze po rosyjsku?
G: Proszę spojrzeć na wizę, tam jest napisane.
Kasjerka patrzy na wizę, co poprawia jej humor na 10 sekund.
K (po 10 sekundach): #*%&*($*()!!!
G: ???
K: Podpisz tutaj!!!
Grisza podpisuje.
K: $(%&*()&*(!!!
G: ???
Kasjerka wydaje bilety.

Molar przez cały ten czas stał z boku, bojąc się poruszyć, aby nie ściągnąć na siebie gniewu kasjerki, tudzież innych kobiet stojących w kolejce.

Przed odjazdem pociągu zjedliśmy po czeburieku. Jest to duży pieróg z nadzieniem z mięsa, kartofli lub kapusty, smażony w głębokim oleju.

Na Dworcu Kazańskim korupcja przeżywała istny rozkwit. Siedzieliśmy sobie pod ścianą peronu w oczekiwaniu na pociąg, a obok nas przemykały grupki pasażerów (Azerów, Kazachów?), taszczących zardzewiałą pralkę franię, przedpotopową lodówkę i inne przedmioty w tym rodzaju. Moskiewscy celnicy bezlitośnie ich wyłapywali i zmuszali do płacenia łapówek, grożąc zatrzymaniem owych sprzętów w Moskwie. Było to bardzo smutne widowisko, uświadamiające ogrom biedy w jakiej żyją ci ludzie, którym opłaca się wieźć przez pół kontynentu zepsutą lodówkę i jeszcze płacić od tego haracz...

Tym razem dostaliśmy trochę gorsze miejsca: dwie górne kuszetki w boksie i dwie boczne na korytarzu, w związku z tym nie mamy porządnego stolika i tylko trzy osoby mogą w tym samym czasie spać bez konieczności upychania po zakamarkach całego dobytku. Pierwsze trzy godziny podróży przespałam, więc ominęły mnie widoki płonących lasów, ale w końcu obudziło mnie nieznośne gorąco i dym, który unosił się w wagonie jeszcze wiele kilometrów za Moskwą.

W pociągu panuje upał nie do opisania. Co pół godziny polewamy się zimną wodą i moczymy głowy, a szyję owijamy mokrymi ręcznikami. Grisza i Molar chodzą bez koszulek, Aśka chodzi w koszulce i w samych majtkach, bo w spodniach jest za gorąco. Podczas postoju upał osiągnął apogeum - nie dało się myśleć. Na szczęście wcześniej skojarzyliśmy mgliście, że należałoby zaopatrzyć się w obiad, a zatem, mimo gorąca udało nam się zakupić ziemniaki z kotletem mielonym, pomidorem i ogórkiem gruntowym oraz piwo Baltica prosto z przenośnej lodówki. Po posiłku opadamy kompletnie z sił – Molar z Aśką śpią, a my siedzimy i wyglądamy przez okno. Za oknami las brzóz i trochę mokradeł. Już nie ma dymu. Ostatnią stacją, na której zakupiliśmy posiłek była... hmmm, poszłam zmoczyć ręcznik i zapomniałam. Mózg mi się przegrzał.

12 sierpnia 2010, czwartek

Kolej transsyberyjska relacji Moskwa-Tynda, gdzieś za Moskwą

Zaraz po tym, jak skończyłam wczorajszy zapisek, pociąg mocno szarpnął, przez co plecak Griszy ważący około dwudziestu pięciu kilogramów spadł na mężczyznę niosącego wrzątek. Zamarliśmy na kilka sekund, ale na szczęście pasażerowi nic się nie stało. Po tym wypadku Grisza przywiązał plecak do barierek.

Dziś mija nasz drugi dzień w kolei transsyberyjskiej. Noc na szczęście była trochę znośniejsza – przynajmniej dla mnie. Spałam w najlepszym miejscu – zaraz przy oknie, gdzie wwiewane było nocne, chłodne powietrze. W pewnej chwili (chyba jako jedynej z naszej czwórki) zrobiło mi się zimno... O poranku Grisza wyskoczył na peron i zakupił pomidory i ogórki, które spałaszowaliśmy na śniadanie razem z wczorajszym chlebem. Były pyszne, tylko mało - na osobę wyszły może ze dwie kromeczki. Dlatego z utęsknieniem czekamy na dłuższy postój. Właśnie leżę w tym samym miejscu co wczoraj w nocy, a reszta gra w karty. Podczas dnia miejsce to jest zdecydowanie gorsze, gdyż zamiast zimnego wdmuchiwane jest gorące powietrze. Mokry ręcznik na karku pomaga tylko na chwilę. Krajobraz za oknem podobny jest do wczorajszego, lasy z przewagą brzóz, co jakiś czas pojawiają się biedne wioski z chatkami o kolorowych okiennicach, z rzadka budki wartowników. Jest trochę wzgórz, trochę pól uprawnych, od czasu do czasu pojawia się rzeczka. Dziś rano odbyło się pierwsze mycie w pociągowej ubikacji polegające na namydleniu całego ciała, a potem spłukiwaniu się wodą z butelki nad otworem w podłodze. Włosy umyłam w podobny sposób, a nawet wyprałam trochę bielizny, niestety ktoś się do mnie bezustannie dobijał, więc nie wyprałam koszulki. Niedługo powinna być stacja, obiad i piwo, czyli same przyjemności.

Popołudnie

Postój był owocny. Zakupiliśmy cztery porcje pieczonej kury z ziemniakami, ogórkiem i pomidorem, dwie wody, litrowe piwo, paczkę ciastek, loda, cztery pierożki i trzy jabłka. Na stacji stały dwa pociągi – nasz, relacji Moskwa-Tynda i drugi, relacji Nowokuźnieck-Moskwa. Pomiędzy nimi kwitł handel, sprzedawano wodę, piwo, lody, słodycze, pasztety, chleb, biżuterię... wszystko.

Razem z nami w boksie jedzie babuszka – ma (na oko) ponad 70 lat, siwe włosy, niebieską sukienkę i mnóstwo zmarszczek. Jest bardzo miła i cały czas się do nas uśmiecha. Stwierdziła, że te upały to jeszcze nic wielkiego – podczas jej pobytu w Moskwie temperatura wynosiła 40 stopni Celsjusza, a z powodu pożarów w mieście jest tyle dymu, że nie da się w mieszkaniu oglądać telewizji, bo przez ten dym nic nie widać. Cały czas zjada swoje zapasy – jaja na twardo, ser żółty i chleb. Sera i chleba nie kroi, tylko gryzie jak jabłko. Żałuję, że nie znam rosyjskiego, bo chętnie bym z nią porozmawiała. Ona cały czas do nas zagaduje, ale niestety tylko Grisza jest w stanie na to reagować i to też nie zawsze, gdyż babcia ma dosyć silny akcent i nie za wyraźnie mówi. Szkoda. (...)

Po południu tworzyliśmy teorię abstraktów, którą pozwolę sobie tutaj przedstawić, gdyż obrazuje ona idealnie obecny stan naszych umysłów.

TEORIA ABSTRAKTÓW

Natężenie abstrakcji zależy wprost proporcjonalnie od czasu spędzonego w pociągu, temperatury panującej w wagonie oraz ilości promili we krwi oraz odwrotnie proporcjonalnie od stopnia wilgotności ręcznika na karku. Mierzy się je w abstraktach czyli celsjuszopromilogodzinach.
Powoli się ściemnia. Gorąco odpuszcza, ja zrobiłam pranie, towarzystwo drzemie. Krajobraz za oknami wciąż podobny.

13 sierpnia 2010, piątek

Kolej transsyberyjska relacji Moskwa-Tynda
Syberia, miejsce nieokreślone

Upały się skończyły. Wczoraj w nocy mieliśmy zamknięte okno, a dziś rano na postoju padał deszcz i szacujemy, że na zewnątrz jest dwadzieścia kilka stopni. Na śniadanie jedliśmy chleb z pasztetem, kiełbasą oraz warzywami prosto z ogródka – pomidorami, ogórkami i cebulą. Warzywa pachniały niesamowicie, to znaczy jak prawdziwe, niechemiczne pomidory, ogórki i cebula. Oprócz tego kupiliśmy bliny z serem na słodko. Od razu też zatroszczyliśmy się o obiad – po dwa pierożki z kapustą na głowę. Krajobraz za oknem w dalszym ciągu podobny – tylko drzewa trochę bardziej zbite, więcej krzaków i polan. Niebo jest zaciągnięte chmurami.

Popołudnie, gdzieś za Nowosybirskiem

Dopiero teraz zorientowaliśmy się, że godziny odjazdów i postojów pokazywane są według czasu moskiewskiego, natomiast życie w wagonie toczy się według czasu lokalnego. Dlatego też wszyscy coraz wcześniej chodzą spać. Teraz na przykład zapada powoli zmrok, w pociągu zapalają się światła i ludzie szykują się do snu. A przecież wstaliśmy około dziesiątej, czyli zaledwie jakieś osiem godzin temu. No i co tu robić? Już mi się totalnie wszystko pomieszało.

Dziś staliśmy w Nowosybirsku – podobno jest to największe miasto na Syberii. Zakupiliśmy trzy półtoralitrowe butelki piwa, co wywołało wielką wesołość pani w sklepie. Trzymała te trzy butelki w ramionach, nie mogąc nic więcej zrobić z rękami i śmiała się do nas.

14 sierpnia 2010, sobota

Kolej transsyberyjska relacji Moskwa-Tynda, nie wiadomo gdzie, coraz bliżej Bajkału

Wczorajsza noc była koszmarna. Było mi strasznie duszno i niewygodnie i długo nie mogłam zasnąć. Niby ta sama kuszetka, ale jakoś nie mogłam się w niej ułożyć. Obudziłam się wcześnie, trochę spałam, trochę wyglądałam przez okno. Pojawiły się nowe widoki – dużo wzgórz, lasy iglaste z bardzo ładnymi i gęstymi jodłami. Teraz natomiast widzę znowu zagajniki brzozowe, więc nie jestem pewna czy te jodły mi się nie przyśniły.

Jedziemy i jedziemy, a za oknami nic tylko tajga, wioska, tajga, większe miasto, tajga, tajga, rzeczka, tajga, wioska i tak w kółko od trzech dni. Pociąg pędzi, krajobrazy migają rozmazując się w kolorowe smugi: zieleń liści, biel pni, błękit okiennic i szarość nieba. Jedziemy przez ten ogromny kraj, słychać tylko stukot kół, rano śniadanie i toaleta, potem gra w karty, lektura, postój, obiad, lektura, gra w karty, toaleta, sen. W porach posiłków (według czasu lokalnego) pasażerowie przemykają koło nas, trzymając w zaciśniętych dłoniach naczynia z wrzątkiem, a na ich twarzach maluje się wielkie skupienie. W pociągu panuje atmosfera wielkiego spokoju i rozluźnienia. Pasażerowie ubrani są w wygodne, domowe ubrania, kapcie, niektórzy są do połowy rozebrani, grają w karty, czytają, rozmawiają, słuchają muzyki, jedzą, śpią, wyglądają przez okna, nic nie trzeba robić, o niczym nie trzeba myśleć, nigdzie nie trzeba się śpieszyć, można tylko poddać się nastrojowi ogólnego rozleniwienia i dać się wieźć przez bezkresy matiuszki Rosji. Bardzo oczyszczające dla ducha. W ogóle to zaczynam odczuwać jakiś szacunek pomieszany z podziwem, siedząc w pociągu, który przemierza kraj, a właściwie kontynent i zatrzymuje się na stacjach punktualnie co do minuty. I to wszystko działa jak w zegarku...

Teren zaczyna się robić falisty. Poczyniłam ciekawą obserwację - nikt tutaj nie przeprasza, gdy kogoś potrąci, słowo „przepraszam” jest prawie nieużywane. Bardzo jest to dziwne dla kogoś, kto trzy lata spędził w Anglii, gdzie przepraszam, proszę i dziękuję słyszy się co dziesięć minut. Ja też już przestałam mówić przepraszam, bo mam wrażenie, że to dziwnie brzmi.

Pociąg coraz bardziej kołysze – za Nowosybirskiem zaczęły się zakręty. Raz po raz widzę naszą lokomotywę – jest czerwona.

Dziś na śniadanie zakupiliśmy chleb, kiełbasę, worek pomidorów no i oczywiście pierożki. Jeśli chodzi o piwo, to przerzucamy się na hurt – nabyliśmy trzylitrową butelkę, która była podejrzanie tania.

Godziny już nam się tak pomieszały, że nie wiem jak określić porę dnia, o której piszę. Myślę, że jest około godziny osiemnastej czasu lokalnego co odpowiada czternastej czasu moskiewskiego. Powiedzmy, że jest wczesne popołudnie. W naszym wagonie zrobiło się o wiele bardziej transsyberyjsko, gdyż dosiadło się dwóch Rosjan: bracia Siergiej i Żeńka. Grisza zaraz zaczął z nimi konwersować, my też co nieco zrozumieliśmy i dowiedzieliśmy się następujących rzeczy: Siewierobajkalsk jest bardzo ładny, jest tam dużo sklepów i pyszne ryby, ale jest raczej zimno. Nie wolno pić piwa na ulicy, bo grozi to mandatem. Chakusy, do których mamy zamiar dostać się z Zatoki Ajaja, też są ładne (co implikuje, że istnieją, bo do tej pory nie było to pewne). Siergiej opowiedział nam również, że kiedyś pod jego ganek podszedł mały niedźwiadek i to był jeden, jedyny raz kiedy widział to zwierzę, bo zawsze jak wychodził w tajgę ich poszukać, nie mógł żadnego znaleźć :)

Siergiej i Żeńka mają czerwone twarze i wielkie, czerwone ręce. Dużo piją i palą. Żeńce już się tak język plącze, że nawet Siergiej nie może go zrozumieć. Pokazali nam trochę zdjęć z Siewierobajkalska i faktycznie okolica jest piękna. Na pamiątkę wymieniliśmy się monetami polskimi na rosyjskie. Teraz towarzystwo gra z Żeńką w tysiąca. Żeńka jest strasznie pijany i muszą grać według rosyjskich zasad, bo inaczej Żeńka się kłóci. Właśnie podeszła do nas dziewuszka z sąsiedniego boksu i poczęstowała nas cukierkami. Pasażerowie w sąsiednim boksie pochodzą z Ukrainy. Tak więc w ostatni dzień podróży zaczynamy się integrować.

16 sierpnia 2010, poniedziałek

Obóz nad Jeziorem Frojlicha

Komary tną jak oszalałe.

W nocy z soboty na niedzielę wysiadła babuszka. Spakowała się jakieś cztery godziny wcześniej, potem się przebrała, zmieniła buty na „wyjściowe”, zawiązała chustkę na głowie i czekała w gotowości. Wreszcie wysiadła. Smutno. Wkrótce potem wsiadła grupa nowych pasażerów, co samo w sobie nie jest niczym ciekawym, zabawny był natomiast stan upojenia, w którym się owi pasażerowie znajdowali. Jeden z nich był prowadzony przez swojego opiekuna, który, doprowadziwszy chłopca do boksu, wepchnął go na kuszetkę, a potem rzucił do niego na odchodnym: „A teraz zapamiętaj to sobie dobrze: Nie chcę cię więcej widzieć ani słyszeć!” Chłopiec poleżał chwilę, później usiłował zdjąć kurtkę, co mu się niestety nie udało, po czym zapadł w sen.

Ja, Molar i Grisza leżeliśmy na górnych kuszetkach i, celem przestawienia się na czas lokalny, usiłowaliśmy spać, ale zupełnie nam to nie wychodziło. Zakupiliśmy więc u prowadnika po piwie, a potem po jeszcze jednym. Było ono o 10 rubli tańsze niż w wagonie restauracyjnym, a prowadnik sprzedał nam je za 50 rubli, czyli jeszcze taniej. Ten prowadnik całkiem nieźle rozumie język polski, bo jego żona pochodzi z Krakowa. Tam się poznali i wtedy on „wziął ją pod pachę i zabrał do Tyndy”. Piwo nie pomogło nam zasnąć, wręcz przeciwnie, zatem pobudka o szóstej rano czasu moskiewskiego nie była zbyt przyjemna. Spakowaliśmy się dość szybko i wysiedliśmy w Siewierobajkalsku. Mój plecak nie był nawet taki ciężki jak przypuszczałam. Plan był następujący: zakupy, przeprawa przez Bajkał kutrem rybackim i rozpoczęcie marszu do Chakus. Najpierw poszliśmy więc na targ i kupiliśmy muchy do wędek, a potem rozdzieliliśmy się - Molarowie zostali z plecakami, a ja i Grisza udaliśmy się do centrum dowodzenia wszechświatem, zwanym potocznie rynkiem. Kupiliśmy tam siekierę, półlitrowy olej do smażenia, zapałki, czekoladę, papier toaletowy, wodę mineralną, mapy Przybajkala oraz zegarek na rękę (Grisza swojego zapomniał, a reszta towarzystwa nie pomyślała o czymś takim jak zegarek. Komórki planowaliśmy mieć wyłączone celem oszczędzania baterii.). Z zegarkiem zdarzyła się śmieszna sytuacja – Grisza poprosił o najtańszy, więc sprzedawca taki mu pokazał. Grisza natychmiast powiedział, że go bierze, zatem sprzedawca chciał ustawić dobrą godzinę, ale wtedy zegarek... zepsuł się. Wyjął więc drugi najtańszy zegarek, ale ten też się zepsuł przy próbie ustawienia czasu. To samo stało się z trzecim zegarkiem, w końcu kupiliśmy czwarty, ale za cenę tego najtańszego. Na samym końcu kupiliśmy cztery wędzone omule – dwa na ciepło, dwa na zimno. Wróciliśmy na dworzec, przepakowaliśmy się i pojechaliśmy autobusem do portu.

Napotkany w porcie mężczyzna zaproponował nam przeprawę motorówką na drugą stronę Bajkału za osiem tysięcy rubli. Cena była dość wysoka, ale ponieważ tego dnia żaden kuter nie płynął już do zatoki Ajaja, a bardzo zależało nam na czasie - zgodziliśmy się.

Na Bajkale bardzo wiało. Płynęliśmy przez godzinę, po czym wysiedliśmy na pięknej plaży. Zielona, czyściutka woda, drobny żwirek, a dookoła las i góry. Na miejscu była inna grupa Rosjan wraz z leśnikiem Andriejem i kilkoma przewodnikami. Grupa ta udawała się nad jezioro Frojlicha. Gdy im opowiedzieliśmy o naszej planowanej trasie (brzegiem Bajkału do Chakus, potem Doliną Tompudy na wschód przez góry do Uliunchan), strasznie nas wyśmiali, mówiąc, że spotkali już dwóch szalonych Białorusinów z katamaranem, którzy poszli w tym samym kierunku, ale takich „ekstremalnych” jak my, to jeszcze nie widzieli. Andriej zaraz zawołał swoich kolegów i opowiedział im o naszych planach, a oni tylko się śmiali i powtarzali: „Ekstremalni... ekstremalni!”. Andriej dużo z Griszą rozmawiał na temat tej trasy (m.in. zakomunikował mu, że on by tam „nawet za diengi (ros. pieniądze) nie poszedł”) po czym spojrzał na mnie i Aśkę i rzekł: „Biedne diewczonki... dobrze, że one po rusku nie gawarią.” Trochę nas te ich komentarze zbiły z tropu, stanęło więc na tym, że chwilę posiedzimy na plaży, zjemy coś, a potem pójdziemy również nad jezioro Frojlicha i zastanowimy się czy i jak modyfikować trasę. Andriej przekazał nam również bardzo cenną informację, mianowicie polecił zadzwonić do ministerstwa, opowiedzieć o naszych planach i podać przewidywaną datę powrotu. Jeśli po tej dacie nie poinformujemy ministerstwa, że żyjemy i że wszystko jest w porządku, zostanie wszczęta akcja ratunkowa i będzie ona bezpłatna.


Skonsumowaliśmy nasze wędzone omule z chlebem, pomidorem i ogórkami i poszliśmy nad jezioro. Maszerowaliśmy przez godzinę, najpierw po błocie, potem przez las. Było ciężko, mi trochę sztywniał kark od plecaka, ale dało się przeżyć. Wreszcie doszliśmy do jeziora. Okazało się, że Rosjanie rozbili obóz i przygotowali dla nas miejsce. Grisza od razu poszedł łowić ryby, a my zaczęliśmy rozbijać namioty. Później Molar z Aśką poszli się kąpać, a ja oporządziłam bagaże. Niedługo potem wrócił Grisza – nic nie złowił, ani on, ani nikt. W końcu motorówką przypłynęli znajomi leśników i dali Andriejowi mnóstwo ryb. Grisza przestał więc łowić i przyłączyliśmy się do ogniska Rosjan z zamiarem zagotowania sobie wody na herbatę. Rosjanie natomiast stwierdzili, że musimy koniecznie spróbować uchy, czyli zupy rybnej. Była wyśmienita – kawałki ryb gotowane z ziemniakami, marchwią, cebulą, solą i odrobiną wódki. Na drugie danie zostaliśmy poczęstowani szczupakiem smażonym z cebulą – również coś pysznego. Niezręcznie nam było tak co chwilę sobie dokładać, ale ta ryba była tak dobra, że po ostatnim kęsie pierwszej porcji nie mogliśmy przestać o niej myśleć. Wkrótce polała się wódka, gospodarz nie żałował gorzały, kubek krążył. Grisza brylował w towarzystwie, my większość rozumieliśmy, ale mogliśmy odpowiadać tylko: da, niet, spasiba, oczień haraszo, oczień wkusny.
Było przemiło, rosyjscy turyści okazali się być bardzo sympatyczni. W końcu Andriej zapytał Griszy, czy nie wypatroszy okoni do wędzenia i biedny Grisza spędził sam jeden całą godzinę na brzegu jeziora, marznąc i patrosząc okonie w świetle czołówki, aż wreszcie przyszłam do niego dotrzymać mu towarzystwa. Było cudnie: cisza, czyściutka woda w jeziorze, las, góry, rozgwieżdżone niebo... Poszliśmy spać około północy. Grisza planował wstać o piątej rano na łowienie, ale plan upadł ponieważ... nikt inny nie wstał. Ostatecznie wstaliśmy dosyć późno. Wraz z Griszą postanowiliśmy wykąpać się i zrobić pranie, poszliśmy więc nieco w górę rzeki. Było dość zimno. Po powrocie zostaliśmy zaproszeni na zupę serową, która została jeszcze ze śniadania – były w niej kartofle, mięso, jarzyny i dużo sera. Po śniadaniu odbyła się narada pod tytułem "gdzie idziemy dalej". Postanowiliśmy wykonać nasz pierwotny plan, czyli wrócić się do Zatoki Ajaja, dojść do Chakus, tam uzupełnić zapasy jedzenia i skonsultować z miejscowymi, czy zaplanowana trasa jest realna a jeśli nie, wrócić nad jezioro Frojlicha i chodzić po okolicznych górach. Grisza podejmuje jeszcze jedną próbę łowienia, potem zwijamy majdan i wyruszamy.
Jak na razie jest bosko, jutro wieczorem chcemy dojść do Chakus, a do przejścia mamy dwa brody.


Wieczór, Zatoka Ajaja

Szło mi się dziś fatalnie - może dlatego, że włożyłam do plecaka trochę mokrych rzeczy, aparat, klapki i kilka ciuchów Griszy. Od kucharki Tatiany dostaliśmy na drogę pełną menażkę surowego, solonego omula z cebulą, zatem w zatoce zrobiliśmy pierwszy, prawie własny obiad. Na ognisku ugotowaliśmy kaszę, a na patelni zrobiliśmy sos z torebki, do którego wrzuciliśmy koźlarza znalezionego po drodze. Było to pyszne – zwłaszcza ten omul. Teraz siedzimy sobie przy ognisku nad Bajkałem i gotujemy wodę na herbatę. Mamy już specjalne rusztowanie – dwa patyki z końcówkami w kształcie litery Y, na których leży trzeci patyk, a na nim, na drucianym haczyku wisi garnek.
Z nieprzyjemnych wydarzeń – przed chwilą zgubiłam guzik od spodni, a wcześniej przy przechodzeniu po żerdzi nad bajorkiem wpadłam po kolana w błoto. Teraz siedzę i suszę przy ogniu buty i skarpetki, oraz sandałki po porannym myciu. Gdzieś tam w oddali pogrzmiewa, a 70 kilometrów stąd, na przeciwległym brzegu, majaczą się góry. Robi się powoli ciemno, ogień się dopala, idziemy spać.