9 sierpnia 2010, poniedziałek

kamienica przy ul. Gruszewskiego, Lwów

Wczoraj nadszedł długo oczekiwany dzień wyjazdu na wyprawę. Rano zrobiliśmy ksera wszystkich dokumentów, rozdzieliliśmy pieniądze, zarzuciliśmy plecaki i pieszo wyruszyliśmy na krakowski dworzec Płaszów, skąd o godzinie 12:14 odjeżdżał pociąg do Przemyśla. Tam też spotkaliśmy się z Molarem. Pociąg był wypchany po brzegi i aż do Rzeszowa jechaliśmy stojąc w przejściu. W Rzeszowie dosiadła się do nas Aśka wraz z domowej roboty szarlotką i od tej pory byliśmy już w komplecie: ja, Grzesiek, Molar, Aśka oraz piwo Kasztelan. W Przemyślu złapaliśmy busa do Medyki, następnie przekroczyliśmy piechotą przejście graniczne. Kartę imigracyjną udało nam się wypełnić poprawnie dopiero za trzecim podejściem. Tuż za granicą dorwał nas kierowca Iwan i za 100 hrywien zawiózł nas do Lwowa, przy czym słowo „zawiózł” nie oddaje tutaj dobrze istoty tej czynności, która polegała w dużej mierze na cięciu po drodze jednopasmowej z prędkością do 100 kilometrów na godzinę i ciągłym wyprzedzaniu innych pojazdów bez zbytniego przejmowania się przeciwległym pasem. Molar jechał na przednim siedzeniu przytłoczony częściowo swoim 24-kilogramowym plecakiem, a częściowo widokami pędzących z naprzeciwka tirów. Nasza trójka z tyłu również była przytłoczona plecakiem, który nie zmieścił się w bagażniku oraz basami wydobywającymi się z głośników tuż za naszymi głowami. W końcu Iwan dowiózł nas do centrum Lwowa, gdzie od razu po wyjściu z auta zgarnął nas pan Stanisław Tarkowski, u którego wykupiliśmy nocleg. Pan Stanisław jest Polakiem mieszkającym we Lwowie od bardzo dawna. Jest bardzo bezpośredni, ciekawy świata, szczery (czasem do bólu) i na każdy temat ma swoje zdanie. Dużo z nami rozmawiał i o wszystko nas wypytywał. Nie omieszkał wyśmiać Grześka za to, że zamierza posługiwać się GPS-em, twierdząc, że jego osobisty GPS stanowi piećdziesięcio-hrywnowy banknot z wizerunkiem Gruszewskiego, od którego pochodzi nazwa ulicy, przy której mieściło się jego mieszkanie. Nie mógł zrozumieć po co jedziemy do Mongolii, przecież „tam same góry szare i gołe, komu to potrzebne?”, trochę nas postraszył, że w Moskwie może nas zatrzymać milicja, zapytać o rejestrację i zażądać łapówki, a na koniec stwierdził, że Moskwa płonie i nic nie widać. Cóż, pomyśleliśmy, poczekamy, zobaczymy...

Wieczorem chłopcy pojechali na dworzec wymienić bilety elektroniczne na zwykłe (niezbędna procedura przy zakupie biletów przez internet). Zaraz po tym, jak wsiedli do tramwaju, zerwała się burza i padało tak mocno, że... motorniczy zatrzymał tramwaj stwierdzając, że dalej nie jedzie, bo za bardzo pada i nic nie widać. Tramwaj stał więc przez godzinę w deszczu i w ciemności, a gdy deszcz ustał, motorniczy pojechał dalej.

Podczas gdy chłopcy poznawali Lwów nocą, my siedziałyśmy w mieszkaniu i rozmawiałyśmy z panem Staszkiem. Mieszkanie było ogromne, bardzo wysokie i dosyć schludne (za wyjątkiem łazienki). Wykupiliśmy najtańszą opcję za sześć dolarów od osoby, zatem spaliśmy na materacach w maleńkim przechodnim pokoju. Pan Staszek wypytywał mnie i Aśkę dosłownie o wszystko, włączając w to rynek armatury łazienkowej w Polsce, o którym nie wiedziałyśmy za wiele, czym chyba rozczarowałyśmy gospodarza. Ponadto, pan Staszek cały czas nie mógł się nadziwić, po co jedziemy na tę wyprawę i straszył nas rosyjską milicją. Rozmowa ta kompletnie mnie wyczerpała...

3 komentarze:

  1. heja, być może uda mi się kiedyś całość przeczytać :] gratuluję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja sobie gratuluję cierpliwości w przepisywaniu tych wypocin na kompa :)

      Usuń
  2. to byłam ja , Monika , przez przypadek piszę z konta Wojtka ;]

    OdpowiedzUsuń