28 sierpnia 2010, sobota

Baza turystyczna pod Pikiem Czerskiego
Po powrocie chłopców, opuściliśmy schronisko w tempie ekspresowym. Grisza wziął jeden plecak z rzeczami dla nas dwojga, w którym znalazły się dwie maty, dwa śpiwory, namiot, jeden ręcznik na spółkę, jedne klapki, ubrania oraz mocno okrojone apteczka i kosmetyczka. No i jedzenie na pięć dni – tyle planujemy dać sobie czasu na spokojne zdobycie obydwu Pików: Czerskiego i Czekanowskiego. Nie wzięliśmy siekiery ani patelni, tylko jeden garnek. Reszta naszego sprzętu została w schronisku. Przewidywaliśmy, że Molarowie pójdą szybciej, więc postanowiliśmy się rozdzielić i kontaktować się codziennie między ósmą a dziesiątą wieczór.
Wyszliśmy na szlak około czternastej i od razu rozłożyliśmy rzeczy potrzebne do śniadania. (Właśnie przeczytałam poprzednie zdanie i od razu prostuję: nie, nie było naszym zwyczajem jadanie śniadań o drugiej po południu. Tylko wtedy tak jakoś wyszło.) Zaledwie napoczęliśmy pierwszą kanapkę, gdy zaczęło grzmieć i lunął deszcz. Kończyliśmy więc śniadanie w deszczu, wszystko się rozpłynęło, zamokło, a moje morale opadło jeszcze niżej. Po jedzeniu posprzątaliśmy graty i wyruszyliśmy w drogę, niestety dalej padało, ale na szczęście - mogłam iść. Nie jakoś szybko, trochę też kulałam, sama już nie wiem czy z bólu, czy ze strachu, że się lada chwila pojawi... Ale najważniejsze było to, że wreszcie mogłam chodzić, więc była nadzieja, że wyprawa potrwa do końca... Cóż za ulga... Po chwili przestało padać, rozdzieliliśmy się ostatecznie z Molarami, którzy wypruli do przodu i szliśmy sobie we dwójkę przez mokry las. Co chwilę trzeba było przekraczać rzekę, ale tym razem mostków nie brakowało. Po chwili znowu zaczęło lać. Szliśmy jednak dalej, Grisza przemoczony, ja trochę mniej, morale nasze coraz niżej upadało i zaczynaliśmy już powoli szukać miejsca na nocleg. Jedna polanka pod drzewami szczególnie nam się spodobała i już już mieliśmy się rozbijać, ale coś nas tknęło i postanowiliśmy iść kawałek dalej. Po chwili spotkaliśmy turystów, którzy nas poinformowali, że 50 metrów przed nami jest... tour baza!!! W tour bazie, a raczej przed nią spotkaliśmy Molarów, którzy właśnie mieli wchodzić do środka i pytać się o nocleg i żartowali sobie, że nie ma sensu, bo przecież zaraz przyjdzie Grzesiek i się dogada. Potem przyznali, że tak naprawdę to myśleli, że już dawno się poddaliśmy. Grisza wszedł więc do środka i ujrzał tam nie kogo innego, a tych samych trzech chłopców, którzy dzień wcześniej proponowali nam transport uazikiem. Teraz dopiero okazało się, że mówiąc o tour bazie, mieli na myśli tę, a nie schronisko w Sljudjance, czyli owe 100 rubli od osoby, które nam proponowali to nie była zbyt wygórowana cena... Chociaż... nie wiem co byśmy zrobili, gdyby wywieziono nas uazikiem w środku nocy w ciemny las...
Nocleg wykupiliśmy w jedynej izbie, która się do tego celu nadawała. Był w niej piec, trochę zdemolowanych mebli i mnóstwo brudu, ale było sucho, a to było wtedy najważniejsze. Przyjemność przespania się na brudnej podłodze w owej izbie kosztowała nas 150 rubli od osoby. Od razu zamontowaliśmy sznurek i rozwiesiliśmy na nim mokre rzeczy, po czym poszliśmy do drugiej chatki z kominkiem i barem, w którym można było za 50 rubli kupić najprawdziwsze piwo! Dokładnie tego nam było trzeba: resztę wieczoru spędziliśmy grzejąc się przy kominku i susząc na sobie mokre ubrania. Było bosko. Ale nie dla naszych chłopców, którzy nawet w taką pogodę nie potrafili usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż godzinę. Otóż nasi chłopcy postanowili wyjść w tę ulewę na zewnątrz, narąbać drewna, wysuszyć je i napalić w naszej izbie (poprzedni turyści wszystko zużyli i nic nie przynieśli). Poszli więc, a my z Aśką niechętnie wróciłyśmy do naszej zimnej chatki i zaczęłyśmy gotować wodę na herbatę. Zapomniałam dodać, że obsługujący nas barman nie miał oka, ale nie pofatygował się, by zasłonić wybrakowane miejsce, o nie, on wolał ziać pustym oczodołem. Biorąc pod uwagę, że Eduardo nie miał trzech palców u ręki, a jak się dołoży do tego Wasilija bez żadnego palca, to śmiało można stwierdzić, że na Syberii ludzie bywają trochę wybrakowani. Molar nawet doszedł do wniosku, że czuje się tutaj trochę dziwnie, ponieważ jest wręcz nieprzyzwoicie kompletny.
Chłopców nie było bardzo długo. Pożyczyli siekierę, piłę i w deszczu rąbali drewno. Wysuszyliśmy je, napaliliśmy w piecu i posiedzieliśmy chwilę przy zupkach, kanapkach i herbacie. Przyznaję, że chłopcy wykonali kawał dobrej roboty - w nocy było nam ciepło i przyjemnie. Trochę się nadymiło, bo zapaliło się schnące na piecu polano, ale na szczęście w porę się zorientowaliśmy.
Następnego dnia przestało padać. Wyruszyliśmy z Griszą dość wcześnie, bo już około dwunastej (Molarowie wyszli godzinę później). Szlak był już nieco trudniejszy, zwłaszcza pod sam koniec ścieżka pięła się ostro w górę, ale widoki były wspaniałe. Po kilku godzinach doszliśmy do stacji meteorologicznej, w której znajdowało się kilka domków, studnia, palenisko, a za stacją znajdował się nasz dzisiejszy cel, czyli kolejna tour baza. Poczekaliśmy w niej chwilę na Molarów, aby się naradzić co robimy dalej. Gdy się tak naradzaliśmy, podszedł do nas chłop i poinformował, że w górach niedawno padał śnieg i jest na minusie. I coś w tym może być, bo teraz jesteśmy na wysokości 1400 m. n.p.m, ja mam na sobie getry z polaru, długie spodnie, dwa polary, kurtkę i czapkę i bynajmniej nie jest mi za gorąco. Postanowiliśmy przespać się na terenie tour bazy, zobaczyć jaka będzie jutro temperatura i w zależności od tego podjąć decyzję.
Znajduje się tu dosyć ciekawy patent do mycia – kranik z przyczepionym u góry odwróconym kanistrem, do którego można nalać wody i w ten sposób zrobić sobie umywalkę. Ja i Aśka, jako prawdziwe syberyjskie twardzielki umyłyśmy się w wodzie z beczki, ale chłopcy już tacy twardzi nie byli i wodę do mycia zagotowali sobie na ognisku. Teraz siedzimy w szałasie pełniącym funkcję kuchni i grzejemy się przy ogniu. Przed chwilą zjedliśmy zupki chińskie, a teraz będziemy podgrzewać nasze wojskowe racje. Między namiotami przechadza się biały koń i skubie trawę, potykając się o nasze odciągi i krzywiąc śledzie. Razem z nami w szałasiku siedzi grupa Rosjan i oczywiście gotują kartofle. Jest to osobliwa rzecz w Rosji: wszyscy turyści noszą w góry ziemniaki, co wydaje nam się dość niepraktyczne. Po ugotowaniu ziemniaków zaczęli robić zupę, którą można określić mianem najprawdziwszej porzygały. Do ziemniaków wrzucili mianowicie kaszę, makaron, kilka zupek chińskich, konserwę oraz cebulę. Nie macie pojęcia jak im tej porzygały zazdrościliśmy jedząc nasze biedne zupki chińskie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz