24 sierpnia 2010, wtorek

Nadbajkalska plaża, okolice chatki Koli, kilkanaście kilometrów na północ od ujścia Tompudy
Rano zrodziła się nowa koncepcja śniadania: gorące kubki z kaszą gryczaną, ale nim zdążyliśmy je przygotować, Grisza został wezwany do kutra i dostał trzy hariusy. Wtedy powstała nowa koncepcja, mianowicie nauki patroszenia ryb. Grisza, jako jedyny w towarzystwie rybołow (ros. wędkarz), a tym samym znawca tematu, zademonstrował nam cały proces, oprawiając pierwszego hariusa. Aśka wypatroszyła drugiego, a ja trzeciego. Najpierw trzeba taką rybę naciąć od odbytu aż do głowy, rozłożyć na pół, potem wyrwać flaki, wycisnąć krew z kręgosłupa, odrąbać głowę, oderwać skrzela, umyć i na koniec oskrobać. Dwie z ryb były w ciąży, więc trzeba było też wyjąć ikrę. Przez chwilę nawet myśleliśmy o zjedzeniu kawioru na śniadanie, ale nikt nie wiedział jak go przyrządzić. Obecnie ryby w Rosji łowi się na skalę przemysłową, ale wykorzystuje się tylko kawior, mięso jest marnowane. My zrobiliśmy dokładnie na odwrót. Na śniadanie usmażyliśmy więc ryby posypane miksem przyprawowym roboty Griszy (czyli vegetą i przyprawą do grilla). Było, jak zwykle, pyszne, ale, jak zwykle, mało. Chłopcy poszli więc znowu na ryby, a my, znowu, zajmujemy się toaletą.
Popołudnie
Wykąpałam się, umyłam włosy, pozmywałam naczynia, obcięłam paznokcie, ustaliłam wstępny plan trasy po górach Chamar Daban, poczytałam o Mongolii, zrobiłam sobie wstępne notatki na temat poszczególnych miejsc i środków komunikacji, posmarowałam kolano, zawinęłam je w bandaż i już naprawdę nie mam nic do roboty...
Słońce praży, wokół cisza absolutna... W zasadzie to mam idealne warunki do rekonwalescencji. Wczoraj doszliśmy z Griszą do wniosku, że gdyby ktoś kilka miesięcy wcześniej wyjął nas zza biurek i wsadził tutaj, na tę plażę nad Bajkałem, w sam środek dziczy i kazał nam mieszkać w namiocie, jeść ryby i co wieczór gotować strawę na ognisku, to bylibyśmy tym faktem zachwyceni. Wszystko zależy więc od punktu widzenia.
Chyba jeszcze wypiorę ręcznik.
Chłopcy znowu nic nie złowili, więc na obiad znowu zjedliśmy ryż z ogromną ilością borówek. Zauważyłam właśnie, że „znowu” jest niezwykle przydatnym wyrazem dla ludzi mieszkających w tajdze nad Bajkałem. Tutaj wszystko dzieje się znowu. Znowu nie ma co jeść, więc znowu jemy borówki, znowu gryzą komary i znowu wszystko swędzi, znowu jest zimno w nocy, znowu rozpalamy ogień, woda jest znowu zimna... Znowu i znowu.
Po obiedzie wpadli do nas Wiktor, Anatol, Żenia i Siergiej i przynieśli nam konserwę i cebulę oraz trzy osolone hariusy. Mogę więc powiedzieć, że wczoraj, pierwszy raz od wyjścia znad jeziora Frojlicha w tajgę, NAJADŁAM SIĘ. Stan sytości jest tutaj tak nietypowy, że musiałam napisać to wielkimi literami. Spać poszliśmy dość wcześnie, około dwudziestej trzeciej, gdyż następnego dnia (czyli dziś) musieliśmy wstać o siódmej, spakować się oraz ugotować na śniadanie kaszę gryczaną z sosem myśliwskim z wyżej wymienioną konserwą i cebulą. Mniam. Dziś też się najadłam. Podczas śniadania przyszedł nam do głowy kolejny absurdalny pomysł, mianowicie pomysł otworzenia knajpy "Leśne Jedzenie" gdzie serwowalibyśmy survivalowe dania: gorące kubki z kaszą gryczaną, ryż z jagodami w proporcji pół na pół z połową łyżki cukru, kaszę w sosie z trzech grzybów i konserwy, surową rybę z jagodami...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz