22 sierpnia 2010, niedziela

Nadbajkalska plaża, okolice chatki Koli, kilkanaście kilometrów na północ od ujścia Tompudy
Noc była mroźna, ale rano wzeszło słońce i dziś jest przepiękny, bezchmurny dzień. Rodzina Gawinowskich (czyli ja i małżonek) wstała około dziesiątej. Rozpaliliśmy ognisko, Grisza wypił kilka łyków herbaty i zjadł dwie kromki chleba z dwoma okienkami czekolady, bo na więcej nie miał czasu, gdyż był umówiony z Kolą na ryby. Ja, wraz z rodziną Molarów, spałaszowałam surowe omule z chlebem, a później zabrałam się za zmywanie naczyń z wczorajszego dnia - uznałam, że skoro nie mogę ani chodzić, ani rozbijać namiotów ani nawet nic nosić, to przynajmniej tak się przysłużę…
Ponadto zrobiłam pranie, ogoliłam się, wykąpałam (zimno!), a następnie oddałam się dość prymitywnym zabiegom upiększającym polegającym na depilowaniu brwi pęsetą i smarowaniu twarzy kremem Nivea. Teraz jest wczesne popołudnie, właśnie wrócił Grisza, ale niestety nic nie złowił – ani on, ani Kola. Tzn. przepraszam, Kola złowił kilka „małych” rybek (czyli takich do 30 cm długości), ale wrzucił je z powrotem do wody, uzasadniając, że on „noworodków nie łowi”.
 Molar i Grisza włóczą się po plaży i z nudów łowią w Bajkale, mimo iż nie ma to zbyt wielkich szans powodzenia. My (w sensie dziewczęta) leżymy na piasku, Aśka czyta przewodnik transsyberyjski, a ja na zmianę piszę i smaruję hydrocortyzolem bąble po ukąszeniach. Grisza stwierdził dziś, że moje plecy wyglądają jak powierzchnia Księżyca poorana kraterami. Pomijając ukąszenia i kwestię kolana, jest mi tutaj wspaniale. Leżymy sobie na piaszczysto-kamienistej plaży, nad krystalicznie czystym jeziorem, dookoła nas dziewicza niemal tajga, naprzeciwko góry spowite chmurami, a chatka Koli jest naszym jedynym kontaktem z cywilizacją. Tylko my i przyroda. Kolano też już tak bardzo nie doskwiera – mogę chodzić bez kija, ale bardzo ostrożnie. Mam nadzieję, że za kilka dni zupełnie wydobrzeje. Plan jest taki, że jutro zabieramy się kutrem rybackim (jeżeli przypłynie) do Siewierobajkalska i stamtąd jedziemy do Irkucka. Z Irkucka dostaniemy się do Sljudjanki i pójdziemy w góry Chamar Daban, ale już na krócej, a plecaki postaramy się gdzieś zostawić. Trochę szkoda mi tej trasy przez Dolinę Tompudy, ale z drugiej strony... zobaczymy południe Bajkału, więc może nie ma tego złego....


Popołudnie
Słońce dalej świeci, ale robi się coraz chłodniej, więc siedzę w kostiumie i polarze. Właśnie zjedliśmy chińskie zupki i gorące kubki, a Grisza nadal usiłuje łowić. Chłopaki cały czas szukają sobie zajęcia, nie potrafią po prostu położyć się na słońcu i, przykładowo, poczytać. Molar rano narąbał drewna, potem zbudował pomost z kamieni i kawałka pnia, aby łatwiej robiło się pranie. Po zrobieniu prania pożyczył od Griszy wędkę i poszedł łowić najpierw na swój pomost, a potem na cypel. W końcu zasiadł do jedzenia. Grisza rano rozpalił ogień, poszedł z Kolą na ryby, wrócił, poszedł na cypel na ryby, umył się, poszedł po drzewo i zasiadł do jedzenia. Teraz znowu łowi, potem ma w planie wyprawę na grzyby, a Molar ma zamiar przynieść drzewo. I tak sobie chodzą. Moje morale już się trochę podniosło, ale dwa dni temu, kiedy kolano odmówiło mi posłuszeństwa, przeżyłam straszne chwile, byłam przekonana, że dla mnie wyprawa już się skończyła. Stałam w tym deszczu mokra, zmarznięta, pogryziona przez meszki w każdy centymetr kwadratowy ciała, patrzyłam, jak tamci usiłują rozbić namioty na mchu i płakałam... Na szczęście teraz jestem już trochę lepszej myśli i nawet mam nadzieję pochodzić jeszcze po górach Chamar Daban. Oby się udało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz