20 sierpnia 2010, piątek

Tajga nadbajkalska, kilka kilometrów na północ od ujścia Tompudy
Dziś wydarzyła się katastrofa, ale o tym później. Zacznijmy od początku.
Noc minęła szybko – za szybko – zbyt mało czasu na regenerację. My z Griszą spaliśmy na szerszej ławie, Aśka na węższej, a Molar pośrodku na podłodze. Podłoga była lekko pochyła, a więc w nocy Molar bał się, że wyjedzie z zimowia.
Rano przywitał nas deszcz. Chłopcy poszli szukać miejsca na przeprawę, najpierw w górę rzeki, a potem w dół i szukali go ze dwie godziny po to tylko, by stwierdzić, że najsensowniej będzie przeprawić się w miejscu, przy którym spaliśmy. Najpierw przymocowaliśmy linę do drzewa za pomocą lonży. Molar przywiązał do siebie drugi koniec liny, zabrał karabinek, drugą lonżę, rozebrał się i wszedł do wody (właśnie w takiej kolejności – zdjęcie ubrań odbyło się na samym końcu za względu na zimno i komarzyska).
Rzeka miała około czterdziestu metrów szerokości (czyli dokładnie tyle co nasza lina...), ale była dość płytka - najpierw sięgała do łydek, potem do kolan. Tuż przy drugim brzegu woda zaczęła sięgać do pasa, do tego pojawił się bardzo silny prąd, który zwalał z nóg i właśnie w tym momencie lina... skończyła się. Zaczęliśmy więc manipulować nią z naszego brzegu, luzując maksymalnie lonżę. Molar mocował się przez chwilę z nurtem, w końcu jakoś udało mu się naciągnąć linę, wyjść na brzeg i przywiązać końcówkę do drzewa. Pozostało nam jedynie przejście przez rzekę oraz przeniesienie plecaków za pomocą dwóch par sandałek. Na początek wrócił Molar, przeniósł swój plecak, wrócił ponownie i przeniósł plecak Aśki. Następnie Grisza założył sandałki Aśki, przeniósł swój plecak i wrócił w sandałkach Molara (dla którego przyjemność chodzenia po lodowatej rzece już się skończyła), z sandałkami Aśki w ręce. Następnie Aśka przeszła bez plecaka w swoich sandałkach. Dalej, Grzesiek przeniósł w sandałkach Molara mój plecak i wrócił z sandałkami Aśki. Ja w tym czasie czekałam już przygotowana, w koszulce, dole od kostiumu, nakomarniku, z aparatem przewieszonym przez ramię na skróconym pasku, zawiniętym w foliowy worek na śmieci. Musiałam rozebrać się wcześniej, bo moje rzeczy powędrowały w plecaku na drugą stronę. Założyłam sandałki Aśki i w drogę! Woda była lodowata, ale adrenalina sprawiała, że w ogóle tego nie czułam. I pomyśleć, że jeszcze tego samego ranka zrezygnowałam z umycia w niej rąk, uznając, że nie są jeszcze AŻ TAK brudne... Przy drugim brzegu prąd zaczął mnie znosić, więc, podobnie jak wszyscy z resztą, zawiesiłam się przez chwilę na linie i musiałam trochę powalczyć. Po mnie przyszła kolej na Griszę – odwiązał linę na przeciwległym brzegu, przywiązał się do niej i przeszedł ostatni raz, będąc asekurowanym z brzegu przez Molara. Udało mi się to nawet sfilmować.
W nagrodę oraz na rozgrzanie zjedliśmy po cztery okienka czekolady i poszliśmy dalej brzegiem rzeki w kierunku Bajkału. U jej ujścia stało trochę opuszczonych domków i tam też spotkaliśmy dwóch „ekstremalnych” Białorusinów o których opowiadał nam leśnik Andriej. Tym razem Andriej miał rację, Białorusini byli niezwykle „ekstremalni”, z całą pewnością bardziej „ekstremalni” niż my. Panowie od dwudziestu czterech dni włóczyli się po tajdze w Dolinie Tompudy, spływali niesionym na plecach katamaranem i tamtego dnia mieli zamiar dojść do... Chakus. Do Chakus, skąd my szliśmy już drugi dzień, oni mieli zamiar dojść w cztery godziny, bo tyle mniej więcej czasu dzieliło nas od zmroku. Musieli tam dojść właśnie tego dnia, gdyż w przeciwnym razie Ministerstwo miało wszcząć akcję ratunkową. Co najlepsze, panowie ci wcale nie byli zestresowani tym faktem, stali sobie wyluzowani i opowiadali różne dziwy, na przykład, że w Dolinie Tompudy lepiej schować karimaty do plecaka, bo inaczej zostanie z nich to, co widać przy ich plecakach (a do plecaków mieli przytroczone coś co wyglądało jak zwinięty w rulon ser szwajcarski), że całą drogę żywią się tym co znajdą w lesie, czyli grzybami i rybami, a na koniec pokazali nam mapy wydrukowane z internetu, które stanowiły ich jedyne narzędzie orientacji w terenie. Stali sobie więc tak uśmiechnięci i rozprawiali, ubrani w trampki, bluzy z kapturem, spodnie od dresu, a na przeciwko nich my, cali od stóp do głów w goretexach.
Niedługo potem doszliśmy do wioski zamieszkanej przez jednego tylko człowieka – cieślę Wasilija, rodowitego Ewenka, który na skutek odmrożeń stracił wszystkie palce u rąk. Chwilę z nim porozmawialiśmy, niebawem zaczął siąpić deszcz, więc poszliśmy dalej. Wtedy właśnie zaczęło mnie dość złowrogo pobolewać prawe kolano. Zignorowałam to początkowo, bo już od kilku lat miewałam bóle kolana podczas marszu i zawsze mijały one samoczynnie. Niestety, tym razem kolano bolało coraz mocniej. W pewnym momencie ból nasilił się do tego stopnia, że musiałam na chwilę usiąść. Grzesiek w tym czasie przepakował racje wojskowe do swojego plecaka, aby mnie odciążyć. Niestety nic to nie dało, gdy ponownie wstałam, ból był już tak silny, że nie mogłam zrobić kroku. Grzesiek wziął więc mój plecak na piersi i wszyscy zeszliśmy na plażę, ja skacząc na jednej nodze. Sytuacja stawała się powoli przerażająca: stan kolana pogarszał się z każdą sekundą, robiło się ciemno, coraz mocniej padał deszcz, a my utknęliśmy na kamienistej plaży, mając z jednej strony gęstą tajgę, a z drugiej Bajkał, czyli najmniejszych szans na rozbicie obozu. Molar z Griszą postanowili pójść kawałek dalej plażą bez plecaków i poszukać miejsca biwakowego. Nie było ich chyba godzinę, a my w tym czasie moknęłyśmy na plaży zżerane przez komary i meszki, których było tam istne zatrzęsienie. Przez chwilę siedziałyśmy na pniu okryte brezentem, ale tam obchodziły nas białe robaki, wstałyśmy więc i stałyśmy w deszczu, czując jak meszki wchodzą nam pod nakomarniki, do oczu, uszu, nosa, majtek, a te którym nie udało się wejść w kontakt z naszym ciałem, topiły się masowo w wypełnionych wodą zagłębieniach kurtek... Nie mogąc się poruszyć, stałam przez godzinę z ciężarem ciała na lewej nodze, patrzyłam w horyzont i zastanawiałam się, za co mnie to wszystko spotyka... O tak, to była chyba najczarniejsza chwila wyjazdu. Każdy, najmniejszy nawet ruch nogą wywoływał przeszywający ból i wyciskał mi z oczu łzy, a ja byłam już prawie pewna, że dla mnie wyprawa się skończyła i jedyne co mi pozostaje, to powrót do Polski, a cały rok planowania i oszczędzania poszedł na marne...
W końcu chłopcy wrócili z informacją, że około kilometr dalej znajduje się miejsce na biwak. Zawinęłam więc kolano w bandaż elastyczny, zabijając każdym ruchem dziesiątki meszek, które w przeciągu ułamków sekundy obsiadały kolejne zwoje bandażu. Ciężkie rzeczy z mojego plecaka zostały podzielone pomiędzy Aśkę i Molara, a Grzesiek założył mój pusty plecak na piersi. Ja tymczasem znalazłam sobie kij i podpierając się nim, zaczęłam skakać na jednej nodze, co i tak było bardzo bolesne, bo każdy wstrząs wywołany skokiem powodował ostry ból w kolanie. Szybko stało się jasne, że w ten sposób nigdzie nie dojdziemy, skręciliśmy więc w las i postanowiliśmy rozbić się w pierwszym lepszym miejscu, w którym będzie to możliwe. Znaleźliśmy w miarę płaskie miejsce porośnięte mchem, chłopcy powyrywali trochę krzaków i cała trójka zaczęła uwijać się, aby możliwie szybko rozbić namiot Molarów, nie mocząc zbytnio salki. Nasz namiot miał podwieszaną salkę, więc nie było tego problemu. Ja mogłam tylko stać i patrzyć się... W końcu wszystko zostało zrobione i powrzucaliśmy rzeczy do namiotów. Aśka właśnie robi kanapki z konserwą i gotuje w przedsionku wodę na herbatę, ja natomiast przeżywam załamanie i płaczę z bezsilności i rozczarowania...
(...)
Kanapki i herbata trochę podniosły nas na duchu, ale sytuacja jest dość problematyczna. Powstał plan cofnięcia się do wioski Wasilija i pożyczenia od niego łódki, ale to już rano... Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz