19 sierpnia 2010, czwartek

Zimowie, gdzieś w tajdze

Wczoraj rano chłopcy poszli na zakupy, a my zwinęłyśmy namioty. Będąc w sklepie zadzwonili do Ministerstwa i poinformowali urzędników, że wyruszamy na wschód Doliną Tompudy, zatem za około dziesięć dni powinniśmy dojść do Uliunchan i dać znak życia.

Ja w tym czasie dokonałam profanacji i wyrżnęłam nożem kilka rozdziałów z przewodnika o Chinach, a resztę wyrzuciłam. W Chakusach zostały również na zawsze książka Grześka i mój krem do opalania. Plecak mam lżejszy o jakieś półtora kilograma. Chłopcy zrobili zakupy – trzy chleby i osiem konserw, a później poszłam jeszcze z Griszą do stołówki i dokupiliśmy kolejne trzy bochenki chleba, kilo kaszy gryczanej i dwie paczki herbaty. Od tej pory już każdy z nas miał ciężko.

Wszystkie te przygotowania zabrały nam dużo czasu, więc wyruszyliśmy dopiero o trzynastej. Początkowo mieliśmy wielkie problemy ze znalezieniem szlaku. Plażą szło się koszmarnie, więc co chwilę schodziliśmy w las, ale każda leśna dróżka znikała w gęstwinie drzew, więc wracaliśmy na plażę i tak w kółko. Kręciliśmy się ze dwie godziny, w końcu plaża zamieniła się w urwisko i nie mieliśmy wyjścia – musieliśmy odnaleźć szlak. Przez około godzinę nasze wysiłki były bezowocne – każda ścieżynka prowadziła donikąd i była najwyraźniej wydeptana przez zwierzęta, a szlaku ani widu ani słychu. W końcu usiedliśmy zrezygnowani wśród białych porostów, żeby się spokojnie zastanowić, ale przychodziły nam do głowy coraz to głupsze pomysły. Ostatecznie postanowiliśmy podejść jeszcze kilkadziesiąt metrów plażą, aż do urwiska, po czym wbić się z powrotem w las i spróbować jeszcze raz szukać szlaku. Zaczęliśmy przedzierać się przez krzaki w stronę jeziora, nagle patrzę – ścieżka! Zaczęłam nią iść, była okropnie zarośnięta, trzeba było przełazić przez pnie, przeciskać się między drzewami, ale pomimo to cały czas BYŁA, co mnie nastrajało optymistycznie, wiec dalej nią szłam. Wreszcie doprowadziła nas do szlaku. Przez następne dwie godziny szło się cudownie. Grisza znalazł na szlaku cukierka, który leżał tam nie wiadomo ile i którego w normalnych okolicznościach minąłby bez zatrzymywania się. Ale w tajdze, niosąc 25 kilogramów na plecach i mając perspektywę zjedzenia co najwyżej pół woreczka kaszy z konserwą i to za jakieś pięć godzin... grzechem byłoby zmarnować taką okazję, zatem Grisza podniósł z ziemi cukierek i go zjadł.

Dalej szlak przebiegał przez przełęcz, a za przełęczą nagle okazało się, że go... nie ma. (Tak gwoli wyjaśnienia – szlaki na Przybajkalu oznaczone są nacięciami na drzewach.) Zorientowaliśmy się oczywiście po zejściu ze stromego pagórka, tak więc musieliśmy z powrotem się na niego wdrapać, przełażąc przez liczne konary leżące w poprzek ścieżki. Usiłując odnaleźć szlak, szliśmy na przełaj przez zarośniętą lasem kotlinę, w której było niemal ciemno i panowała złowroga cisza, zatem morale nieco nam podupadło. Uznaliśmy że wreszcie nadszedł moment, aby skonstruować patent na odstraszanie niedźwiedzi oraz innych niepożądanych osobników: związaliśmy luźno garnki, menażki i sztućce i przywiązaliśmy do plecaków w taki sposób, aby głośno brzdękając odstraszały zwierzęta. Najwyraźniej działało, bo nie spotkaliśmy żadnego. Przez ostatnie cztery godziny szliśmy bez żadnego odpoczynku, gdyż robiło się ciemno, nie mieliśmy już wody, a byliśmy w środku gęstego lasu, daleko od jeziora, bez szans na rozbicie namiotów. Ponadto każde zatrzymanie się prowadziło do zmasowanego ataku komarów, których nic nie mogło powstrzymać: wchodziły za ubranie (zwłaszcza upodobały sobie dół pleców), a nasz super silny antykomar, mianowicie używany przez wojsko Deet, działał przez jakiś czas, a później spływał z potem. Na domiar złego Aśkę ugryzła osa, a ja rozcięłam sobie rękę przechodząc pod pniem. Doszliśmy wreszcie w pobliże plaży, niestety okazało się, że nie można się na nią dostać, bo od lasu dzieli ją bagno.
Zagłębiliśmy się więc znowu w las i po jakichś czterdziestu minutach ujrzeliśmy wreszcie cel naszego marszu, mianowicie zimowie, a za nim rzekę. Hurra! Były tam też pieńki do siedzenia i rąbania drewna, a także miejsce na ognisko. Pierwsze co zrobiłam, to opatrzyłam sobie rękę. Komary cięły straszliwie, a my nie mieliśmy na nic siły, wszystko nas bolało. Molar zrobił kanapki z konserwą i resztką masła, Grisza rozpalił ogień i ... zgasł. Znaczy się, Grisza zgasł, nie ogień. My jeszcze zjedliśmy gorące kubki i wypiliśmy herbatę, a ja dokonałam bohaterskiego czynu: zeszłam do rzeki i zrobiłam pranie w lodowatej rzece. Postanowiliśmy przespać się w zimowiu, mimo, że nie było w nim zbyt wiele miejsca (podobnie jak nie było w nim zbyt wiele światła i porządku). Dla niewtajemniczonych w syberyjskie klimaty dodam tylko, że zimowie to mała, drewniana chatka, w której myśliwi spędzają noce podczas dłuższych polowań w zimie. W naszym zimowiu są dwie ławy do spania, stolik, kilka półek, lampa naftowa, trochę starego jedzenia i jodyna sprzed dobrych nastu lat.
Jutro z rana przeprawiamy się przez rzekę. Już mi zimno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz