2 września 2010, czwartek

Sljudjanka, nadbajkalska plaża
Wczoraj moi towarzysze wyprawy nakupili mnóstwo przepysznych rzeczy: chleb, masło, warzywa, owoce, wódkę, piwo i ogromnego (7 kilogramów!) arbuza. Dodatkowo, Aśka wyhaczyła na targu banana za darmo, jedynym warunkiem było pojechanie z panem handlarzem do jego rodzinnego Baku, ale w końcu zrezygnował, gdy dowiedział się, że Aśka jest zaręczona.
Po zakupach poszliśmy do bani porządnie się wyszorować, wygrzać i zrobić pranie. Później urządziliśmy sobie prawdziwą wyżerkę – zrobiliśmy sałatkę z pomidorów, ogórków, papryki, cebuli, sera Fetaxa i śmietany, a do tego zjedliśmy kanapki z gotowanymi na twardo jajami i majonezem. Na deser herbata, arbuz i wódka. (Ja przepraszam drogich Czytelników, że tak bez przerwy o jedzeniu piszę i tak się podniecam sałatką i jajkami, ale spróbujcie sobie chodzić codziennie przez kilka tygodni po górach i jeść dzień w dzień kaszę z konserwą i kanapki z pasztetem i cebulą... Też się będziecie podniecać.)
Rano pobudka była wczesna (tzn. wczesna jak na nas, bo nastąpiła już o ósmej, a o 12:45 odjeżdżał nasz pociąg do Ułan Ude). Do Tanchoj jechał tylko jeden pociąg o 6:25 rano,  żadnych marszrutek, więc odpuściliśmy sobie tę mieścinę. Śniadanie czekało na nas wyśmienite – jajecznica na cebuli i pomidorach. Po śniadaniu szybko się spakowaliśmy, pojechaliśmy marszrutką na dworzec i tu nastąpiło rozczarowanie. W płackarcie zostały tylko dwa wolne miejsca, reszta w kupiejnym za 1100 rubli za głowę. Odbyliśmy szybką naradę i na początek postanowiliśmy nie kupować biletów za 1100 rubli. Po trochę dłuższej naradzie postanowiliśmy kupić bilety do Ułan Ude na dwunastą w nocy, przyjechać tam na rano i wtedy zastanowić się co dalej.
Gdy tak siedzieliśmy na dworcu nad rozłożonymi mapami, podeszło do nas dwóch panów. Pierwszy z nich przyjechał z Archangielska do Irkucka na rowerze i nie miał ze sobą właściwie nic („nada pałatka" (ros. nie ma namiotu)). Potem przyszedł pan z gatunku tych, których określa się mianem żul, pożyczył od Molara zarzygałkę (ros. zapalniczkę) i nie oddał.
Dworzec w Sliudjance jest bardzo ładny, pomalowany na biało-zielono. W poczekalni stoją zielone skórzane sofy, telewizor, a na suficie wisi żyrandol.
Ponieważ mieliśmy jeszcze jedenaście godzin do odjazdu pociągu, poszliśmy sobie na nadbajkalską plażę kupując po drodze cztery omule w cenie 50 rubli za jeden kilogram. Bezcen. Będziemy je patroszyć i smażyć. Czasu mamy mnóstwo, więc siedzimy na zimnej, brudnej i brzydkiej plaży, suszymy nasze pranie na wciąż rozgrzanych od słońca kamieniach, pijemy piwo, zagryzamy pierożkami z kartoszką i mięsem i zabijamy czas na następujące sposoby: wszyscy obcięliśmy paznokcie, Aśka narysowała mapę Bajkału zaznaczając naszą dotychczasową trasę, a ja piszę swoje notatki. Przed chwilą ujrzeliśmy grupę turystów z wielkimi plecakami, którzy rozkładają się w odległości kilku metrów od nas.
Okazało się, że to ci sami ludzie, których przedwczoraj z Griszą spotkaliśmy wracając znad Jeziora Serce. Grisza od razu poszedł do nich pogadać o rybołówstwie i stał z nimi dobrą godzinę oglądając ich przynęty. Chłopcy pochodzą z Uralu. Jeden z nich ma gitarę, którą dźwiga ze sobą. Ich plecaki ważą po trzydzieści kilo, ale według nich „eto normalne”. (...)
Grisza właśnie wrócił z czterema wędzonymi na gorąco omulami. Były fantastyczne – zjedliśmy je palcami. Potem Grzesiek wypatroszył omule kupione rano, pociął je i posypał przyprawą. Aśka poświęciła się i usmażyła je nam na gazie, a jeszcze później dokończyliśmy naszego ogromnego arbuza.
(...)
Teraz siedzimy już w poczekalni na dworcu i gramy w karty. Niestety doznaliśmy wielkiego rozczarowania, gdyż okazało się, że sala z zielonymi sofami jest płatna, zatem siedzimy w tej drugiej na twardych siedzeniach. Będziemy jechać w nocy pociągiem klasy obszczije, gdzie nie ma się jak wyspać. Będziemy jutro nieżywi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz