3 września 2010, piątek

Marszrutka do Ust-Barguzin
Wczoraj o dwunastej wsiedliśmy do pociągu i okazało się, że nasz wagon to zwykła płackarta, tylko bez miejscówek i pościeli. Można było zajmować dowolne miejsca, tak więc wszyscy względnie się wyspaliśmy. Tylko Aśka miała z tym problem, ponieważ w środku nocy para, która spała z nią w boksie najpierw się pokłóciła, a potem... pobiła.
Poranek był dosyć ciężki, zerwaliśmy się o piątej trzydzieści, mnie bolało kolano. Teraz siedzimy już w marszrutce i jedziemy do Ust Barguzin, ale przeżyliśmy istny cyrk aby to osiągnąć.
4 września 2010, sobota
Obóz nad Bajkałem, gdzieś na północ od Ust Barguzin
Niestety wczoraj w marszrutce tak nami rzucało, że nie mogłam nic napisać. Wczoraj wysiedliśmy z pociągu o godzinie szóstej i, ledwo żywi, powlekliśmy się do poczekalni. Grzesiek i Molar rozpoczęli gorączkowe poszukiwania toalety, bo zanim się obudziliśmy pozamykano wszystkie ubikacje w pociągu. Standard. Po porannej toalecie w dworcowej ubikacji, Grisza poszedł zasięgnąć języka na temat sposobu dotarcia do Ust Barguzin. I w tym właśnie miejscu zaczynają się absurdy, którymi wczorajszy dzień był najeżony. Powiedziano mu, że busy do Ust Barguzin odjeżdżają z dworca, na który dotrzemy marszrutką numer 36 (oczywiście, żeby turystom nie było za łatwo, w Ułan Ude są dwa awtowakzale (ros. dworzec autobusowy).
Grzesiek z Molarem poszli więc do kafejki internetowej wydrukować bilety z Suche Bator do Ułan Bator oraz polisy ubezpieczeniowe na Mongolię, które dopiero niedawno zostały do nas wysłane. Szukali tej kafejki dość długo, gdyż strzałka pokazywała, aby iść w prawo, jednak kafejki jakoś nie było widać. W końcu zapytali o drogę kobietę, która odpowiedziała: „No nie, nie... do kafejki trzeba iść w lewo!”
Po wizycie w kafejce poszliśmy do sklepu sportowego zaopatrzyć się w cieplejsze śpiwory. Wybór niestety był bardzo ograniczony: tylko jeden puchowy śpiwór z komfortem do minus dziesięciu stopni, ale dosyć duży, ciężki i w kształcie prostokąta, więc komfort byłby odczuwalny tylko od szyi w dół. Postanowiliśmy dokonać zakupu w Ułan Bator.
Kolano pobolewało, oddałam więc Grześkowi kołowrotek od wędki, a sama zmieniłam sandałki na buty trekkingowe aby trochę odciążyć swój plecak. Poszliśmy na przystanek i pojechaliśmy marszrutką nr 36 na dworzec autobusowy, mijając po drodze ogromną głowę Lenina. Dzień był słoneczny i zapowiadał się ciepły, pomimo porannego chłodu. Pojęcie dworzec autobusowy okazało się być trochę przesadzone – był to uklepany plac, z którego odjeżdżały busiki. Zapytaliśmy pana dworcowego o autobus do Ust Barguzin i od razu zgłosił się do nas taksówkarz oferując podwiezienie za... cztery tysiące rubli. Podziękowaliśmy mu, a pan dworcowy poinformował nas, że marszrutka do Ust Barguzin odjechała rano i więcej marszrutek z tego dworca już w tym dniu nie pojedzie, ale o wpół do dwunastej odjeżdża autobus do Ust Barguzin z... dworca kolejowego. Następnie zaczął nas zachęcać, abyśmy pojechali z panem taksówkarzem za cztery tysiące rubli, bo w autobusie może nie być miejsc, a w ogóle to na pewno nie zdążymy. Ponieważ była dopiero godzina dziesiąta, uznaliśmy, że owszem, zdążymy bez problemu i wróciliśmy z powrotem na przystanek łapać marszrutkę nr 36. Przyjechała dość szybko, ale była tak zapchana ludźmi, że postanowiliśmy poczekać na następną. Niestety, następna nie przyjechała wcale. Czekaliśmy dobre trzydzieści minut, podczas których przyjechało kilkanaście marszrutek o każdym numerze, za wyjątkiem numeru 36. W końcu mocno już zdenerwowany Grisza zaczął podpytywać kierowców innych marszrutek, czy przypadkiem nie przejeżdżają gdzieś w pobliżu dworca kolejowego, ale ci uparcie twierdzili, że nie. Wreszcie pewien chłopak poradził nam wsiąść w marszrutkę numer 92, twierdząc że staje ona z drugiej strony dworca. Informacja okazała się być prawdziwa, musieliśmy tylko podejść pięćset metrów. Znaleźliśmy się więc znowu na dworcu kolejowym, byliśmy tylko trochę bardziej poirytowani, o wiele bardziej głodni (nie było śniadania!) i biedniejsi o sto rubli, które wydaliśmy na marszrutki. Wróciliśmy na parking dla busów i zapytaliśmy się panów dworcowych o autobus do Ust Barguzin z jedenastej trzydzieści, na co panowie nam odpowiedzieli, że ten autobus dzisiaj nie pojedzie, bo on jeździ tylko podczas wakacji, a następny autobus pojedzie o szesnastej z... dworca autobusowego.
Kompletnie załamani poszliśmy pod budkę z piwem, rozłożyliśmy się w jej cieniu i, w myśl zasady, że na głodnego źle się myśli, postanowiliśmy wreszcie zjeść śniadanie. Po śniadaniu Grisza zdecydował się zajrzeć do informacji na dworcu i zapytać o Ust Barguzin jeszcze raz. Po drodze rozmawiał z czterema osobami, z których każda powiedziała mu kompletnie co innego. Pierwsza osoba stwierdziła, że takie busy w ogóle nie jeżdżą, druga, że busy stoją „tam” pokazując ręką na prawo, trzecia wskazała na lewo, a czwarta machnęła ręką w kierunku najbliższego busa i powiedziała, że to ten. W końcu Grisza dostrzegł w oddali autobus z tabliczką Kurum Kan. Nazwa wydała mu się znajoma, spytał więc kierowcy, czy przypadkiem nie jedzie do Ust Barguzin. Kierowca potwierdził, dodając, że odjeżdża za cztery godziny. Grisza, wielce zadowolony, wrócił do nas, przekazał nam radosne informacje, zjadł trochę ciastek z mlekiem kondensowanym i postanowił iść z Molarem do kierowcy jeszcze raz, aby ustalić kiedy będzie on z owego Ust Barguzin wracał. Kilka minut później przybiegli do nas krzycząc, że zaszło małe nieporozumienie i autobus odjeżdża teraz, a za cztery godziny przyjeżdża do Ust Barguzin, więc musimy do niego biec. Nie było czasu przebrać się ani zmienić butów na podróż, zebraliśmy manatki i wskoczyliśmy do autobusu, płacąc czterysta rubli od osoby -  trochę mniej niż chciał od nas wyłudzić taksówkarz.
Podróż była ekscytująca, głównie dlatego, że okropnie nas wytrzęsło (a przynajmniej tak nam się wtedy wydawało, miesiąc później, jadąc uazem przez Mongolię, tamto „wytrzęsienie” wspominaliśmy jako delikatne kołysanie). Ja siedziałam pod oknem, a Grisza między mną a Molarem na rozkładanym siedzeniu bez oparcia. Co jakiś czas zmienialiśmy się, gdyż na krzesełku Griszy nie dało się zbyt długo wysiedzieć – autobus jechał leśnymi wertepami i bardzo mocno trzęsło, a krzesełko dodatkowo ruszało się, więc przy większych wstrząsach głowa odlatywała o jakieś pół metra w bok, a tułów o tyle samo w drugą stronę. Chwilami miałam wrażenie, że za chwilę skręcę kark i cieszyłam się, że przynajmniej sufit jest wysoko... Dodatkowo busik był wypchany po brzegi (i znowu, miesiąc później, jadąc do Dalandzadgadu w pozycji embrionalnej, zatęsknimy za tym wygodnym i przestronnym autobusem, oj zatęsknimy...) i było bardzo gorąco, ale ponieważ jechał z nami mały berbeć, nie można było otwierać okien. W pewnym momencie kierowca włączył radio i poleciały rosyjskie przeróbki zachodnich hitów z lat osiemdziesiątych w stylu „Ty mój chlieb, moja sol, moja ty radość i moja ty dol" (rosyjska wersja przeboju Modern Talking „You’re my heart, you’re my soul”), więc o spaniu można było tylko pomarzyć. Wkrótce kierowca zarządził przerwę. Ja i Aśka pognałyśmy do wychodka, albowiem w szale wsiadania do autobusu nie zdążyłyśmy się załatwić. Później zakupiliśmy pierożki z kapustą i kartoszką i butelkę wody mineralnej prosto z lodówki, ja zmieniłam buty trekkingowe na sandałki i od tego momentu podróż stała się znośniejsza. Jechaliśmy przez piękne okolice – rozległe wzgórza porośnięte lasem, łąki, niedaleko Bajkał, wszędzie gery, kozy, krowy... prawdziwa sielanka. Niebawem zasnęłam.
Około czternastej dojechaliśmy do celu. Na odchodnym umówiliśmy się z kierowcą, że zadzwonimy do niego w poniedziałek i zarezerwujemy miejsca na powrót do Ułan Ude. Po szybkim rozejrzeniu się po okolicy, doszliśmy do wniosku, że Ust Barguzin to istny koniec świata. Wieś wyglądała niczym senne miasteczko z dzikiego zachodu - piaszczysta droga, plątające się tu i ówdzie bydło, drewniane domki, mocne słońce i kurz unoszący się w powietrzu.
Z Ust Barguzin zamierzaliśmy dostać się na półwysep Święty Nos, ale ponieważ początkowo nie mieliśmy tej wycieczki w planach, nie za bardzo wiedzieliśmy jak to zrobić. Zrzuciliśmy więc plecaki w cieniu, a ja poszłam z Griszą na rekonesans. Na początek skierowaliśmy nasze kroki do chatki z napisem „Informacja turystyczna”. Niestety pocałowaliśmy klamkę, gdyż informacja czynna jest codziennie od 8 do 17, ale w piątki (kiedy przyjeżdża najwięcej ludzi) czynna jest tylko do 12, natomiast w soboty i niedziele jest zamknięta. Ręce nam opadły. Wiedzieliśmy, że Ust Barguzin jest dobrym punktem wypadowym na Święty Nos, ale wszystkie potrzebne informacje spodziewaliśmy się uzyskać na miejscu, a tu przysłowiowy klops. Poszliśmy więc popytać do sklepu, gdzie kazano nam iść do budki leśnika aż na drugi koniec wsi (a wieś była baaaaardzo długa) i tam się orientować, ale w zasadzie to nikt nic nie wiedział. Aby zweryfikować tę informację weszliśmy do drugiego sklepu i tam kazano nam iść dokładnie w przeciwnym kierunku, mianowicie do rzeki, po której kursuje prom i tam spróbować szczęścia, ale ta informacja również nie była pewna. Wróciliśmy więc pod płot do Molarów, aby się naradzić. W wyniku narady Grisza z Molarem tradycyjnie postanowili iść razem na zwiad w kierunku rzeki (jako że rzeka była bliżej niż drugi koniec wsi). Poszli, nie było ich dziesięć minut, po czym ujrzałyśmy ich wracających z grupą ludzi i już z daleka było słychać jak Grisza krzyczy: „No proszę! Na końcu świata wreszcie spotkaliśmy Polaków!” Przyprowadzili do nas trzy osoby: Ninę, Martynę i Radka, którzy już od tygodnia przebywali na Świętym Nosie i właśnie szykowali się do powrotu do Ułan Ude, a potem do wypadu na wyspę Olchon. Opowiedzieli nam trochę o swoich przygodach, między innymi o spotkaniu z niedźwiedziem i codziennej walce z meszkami. Zarówno niedźwiedzi jak i meszek jest na Świętym Nosie zatrzęsienie. Okazało się, że musimy przepłynąć rzekę promem, a potem łapać stopa lub zasuwać 20 kilometrów pieszo, po to tylko, aby dostać się w pobliże Świętego Nosa. Wynikało z tego, że trzy dni, które mieliśmy przeznaczone na wędrówki po tym pięknym półwyspie to zdecydowanie za mało. Jako że czasu nie mieliśmy zbyt dużo, postanowiliśmy jeszcze w ten sam dzień przeprawić się przez rzekę i dojść nad Jezioro Borszoniewo.
Zrobiliśmy więc zakupy, rozdzieliliśmy je między siebie i poszliśmy na prom. Prom był zwykłą platformą zbitą z desek, holowaną przez dwie motorówki. Po przeprawie wędrowaliśmy przez chwilę szeroką, piaszczystą drogą wśród łąk i bagien. Dookoła złociła się trawa, w dali czernił się las, a za nim na tle nieba wyraźnie odznaczały się granatowym kolorem Góry Barguzińskie. Zaraz po wejściu do lasu zaatakowały nas komary. Przy budce leśnika założyliśmy nakomarniki i posmarowaliśmy się deetem oraz uiściliśmy opłatę za wstęp. Ponieważ woda w Jeziorze Borszoniewo jest mętna i nie nadaje się do picia postanowiliśmy rozbić się nad Bajkałem. Z początku trochę błądziliśmy, ale w końcu trafiliśmy na piękną, piaszczystą plażę z której roztaczał się widok na góry po drugiej stronie zatoki. Rozbijaliśmy się już prawie po ciemku i właśnie wtedy zaatakowały nas hordy meszek. Właziły wszędzie, przedostawały się przez nakomarnik, wchodziły do oczu i uszu. Uciekliśmy na plażę wykąpać się – tam było ich odrobinę mniej. Potem rozpaliliśmy ogień, zjedliśmy zupki i kanapki z pasztetem i postanowiliśmy zostać nad Bajkałem przez trzy następne dni.
Dziś wstaliśmy dopiero o dwunastej. Noc była ciepła, ale dzień wstał pochmurny i bardzo wietrzny. Bajkał jest dziś bardzo wzburzony, dlatego też nabieranie wody jest... hmm... problematyczne. Ciężko jest nawet zbliżyć się do jeziora nie zamaczając nóg, a woda i tak jest pełna piasku. Grisza wymyślił więc patent – wyrzuca garnek na sznurku daleko w jezioro, nabiera wody z piaskiem, a potem delikatnie przelewa ją do butelek używając lejka zrobionego z puszki po piwie. Problem stanowi wiatr, gdyż rozwiewa wodę na wszystkie strony w drodze z garnka do lejka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz