17 sierpnia 2010, wtorek

Bar w Chakusach

Dziś wstaliśmy o ósmej rano, aby zdążyć dojść brzegiem Bajkału do Chakus przed zmrokiem i udało nam się to osiągnąć, ale nigdy więcej nie wybiorę się w marsz TAKIM szlakiem niosąc 19 kg na plecach. Nigdy.
Rano zjedliśmy po zupce chińskiej i dopchaliśmy się resztką ogórków od Żeńki. Posiłku tego nie można niestety nazwać bombą kaloryczną, a szkoda, bo dokładnie tego potrzebowaliśmy przed wyruszeniem w drogę. Po śniadaniu skierowaliśmy się na południe. Szliśmy wzdłuż brzegu, gdzie teoretycznie przebiegał szlak turystyczny. Teoretycznie, gdyż na początku trasa przypominała bardziej drogę przez mękę niż jakikolwiek szlak. Ścieżka prowadziła przez krzaki, zwalone pnie i kamieniste plaże, do tego co chwilę trzeba było przekraczać strumienie, przeważnie idąc po prowizorycznych mostkach o wątpliwej stabilności. Mój plecak ciążył mi okrutnie, jak tylko podnosiłam jedną nogę w górę, od razu przechylał mnie na bok i ciągnął ku ziemi. Po około półtorej godziny ten makabryczny szlak zrobił się znośniejszy, najpierw biegł przez las wysokim brzegiem, później plażą po drobnym piasku. Plecak dalej ciążył, ale przynajmniej szliśmy po równym terenie, a nie po wertepach. Widoki były natomiast piękne, Bajkał wyglądał jak morze, na brzegu rosły fioletowe i żółte kwiaty. Od pewnego momentu zbieraliśmy grzyby, aczkolwiek długo to nie trwało bo schylanie się aż do ziemi z dwudziestokilogramowym plecakiem było dość męczące. Grisza znalazł rano mój guzik, więc na jednym z postojów przyszyłam go sobie, i dobrze, gdyż bez niego spodnie przekręcały się cały czas na prawo i bardzo niewygodnie się maszerowało. Nie znaczy to absolutnie, że z guzikiem marsz przestał być udręką, o nie!
W pewnym momencie szlak zaczął prowadzić kamienistą plażą i ten odcinek kompletnie zmasakrował nam podeszwy stóp. Po około siedmiu godzinach marszu doszliśmy do pierwszej rzeki, przez którą musieliśmy się przeprawić i która, zgodnie z naszymi przewidywaniami, była lodowata. Molar z Griszą przenieśli nam plecaki i pojawił się mały problem, gdyż mieliśmy trzy pary sandałek na cztery osoby (Grisza mądrze wziął tylko japonki). Grzesiek przeszedł więc w moich sandałkach, a później przerzucił je z powrotem, tak żebym ja również mogła przejść. Rzeka miała może z dziesięć metrów szerokości, wtedy więc przerzucanie było dobrym rozwiązaniem. W najgłębszym miejscu sięgała mi do pasa. Do połowy szło się w miarę dobrze, ale potem zimno dawało się we znaki i przy wychodzeniu stopy zdrętwiały mi kompletnie. Po przekroczeniu rzeki ubraliśmy się i, jako że do Chakus zostało jeszcze dwa i pół kilometra, szybko wyruszyliśmy w drogę. Wtedy byłam już pewna, że nie będę w stanie iść niosąc 19 kilogramów i że muszę coś z tym zrobić. Do Chakus doszliśmy, gdy byłam już u kresu wytrzymałości, również psychicznej.

Chakusy są maleńką wioską – znajduje się tu bar, stołówka, sklep i kilka domów oraz największa atrakcja – gorące źródła. Zaraz po dotarciu na miejsce poszliśmy do stołówki na kolację, gdzie zjedliśmy ryż z parówkami, pomidorem, ogórkiem, kapustą, pierożki z kartoszką i mnóstwo chleba. Byliśmy tak głodni, że podczas konsumpcji w ogóle się do siebie nie odzywaliśmy, starając się jak najszybciej wchłonąć pokarm. Teraz siedzimy w barze, pijemy piwo i, jak to zwykle w Rosji bywa, stoi nad nami dwóch dżentelmenów debatujących nad naszą trasą – czy możemy tam iść, ile czasu nam to zajmie, czy jest to bezpieczne i tak dalej i tak dalej. Zaczynamy powoli podchodzić sceptycznie do tych wszystkich porad – wygląda na to, że tutaj wszyscy chcą nam doradzić i pomóc, ale nikt tak naprawdę nie wie co mówi. Andriej i spółka twierdzili, że aby dostać się do Chakus, trzeba przejść przez dwa brody. Okazało się, że bród był jeden i to wyjątkowo łatwy do przejścia.
Postanawiamy zatem porozmawiać nazajutrz z przewodnikiem (który ma przybyć do Chakus z grupą turystów), ale wstępnie decydujemy się na przejście Doliną Tompudy. Niedługo idziemy na gorące źródła. Niestety stała się dość smutna rzecz – po drodze zgubiłam sandałki, więc mamy teraz jeszcze większy problem – zostały już tylko dwie pary na cztery osoby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz