Gdzieś w drodze, na północ od Terchijn Caagan Nuur
Wstaliśmy około ósmej. Było strasznie zimno, więc daliśmy sobie spokój z nadmiernym myciem. Po śniadaniu niebo się zachmurzyło. Przed rozpoczęciem zdobywania góry postanowiliśmy zwinąć namioty, na wypadek gdyby zaczęło padać. Góra z dołu wyglądała dość niewinnie, jednak dojście do samego jej podnóża zajęło nam ponad godzinę, a wyjście na sam szczyt kolejne dwie godziny.
Częściowo dlatego, że na jej stromych zboczach udało nam się w końcu znaleźć stepową cebulę. Miała bardzo długie, grube, żółte liście z kwiatostanem na czubku. Chcieliśmy ją po prostu wyrwać, ale okazało się, że mocno tkwi w ziemi, tak więc spędziliśmy chyba czterdzieści minut na zboczu wykopując ją z ziemi ostrymi kamieniami i naszą niezastąpioną Victorią, wyciągając w tym celu kawałki skały i wyrywając kępy traw.
Żal nam było odchodzić, więc po każdej kolejnej wykopanej cebuli, braliśmy się za następną, „teraz to już naprawdę ostatnią”. Wykopaliśmy w sumie osiem cebul, a rosło ich tam o wiele więcej. W końcu wyruszyliśmy dogonić Molarów, którzy wybrali dłuższą drogę, ale oczywiście dotarli na szczyt przed nami, gdyż oni nie grzebali w ziemi, wykopując cebule, których i tak mieliśmy mnóstwo w aucie. Ze szczytu rozpościerała się przepiękna panorama na Wielkie Białe Jezioro otoczone brunatnożółtymi stożkami gór. Widać było stamtąd również wulkan Chorgo, na który weszliśmy poprzedniego dnia. Grisza zmierzył wysokość swoim GPS-em - znajdowaliśmy się na 2 691 metrach. Dla wszystkich z nas był to wtedy rekord wysokości. Grisza sprawił nam nie lada niespodziankę, mianowicie okazało się, że wytargał na szczyt ostatnią puszkę piwa Borgio. Wypiliśmy więc piwo zwycięzców, spędziliśmy ok. 20 minut podziwiając widoki i robiąc zdjęcia, po czym zeszliśmy na dół. Wędrówka tak nas rozgrzała, że postanowiliśmy wykorzystać jakże rzadko występujące uczucie ciepła i wykąpać się przed wyruszeniem w dalszą drogę, w myśl zasady, że nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się kolejna okazja na mycie, a zatem każdą należy bezwzględnie wykorzystać.
Częściowo dlatego, że na jej stromych zboczach udało nam się w końcu znaleźć stepową cebulę. Miała bardzo długie, grube, żółte liście z kwiatostanem na czubku. Chcieliśmy ją po prostu wyrwać, ale okazało się, że mocno tkwi w ziemi, tak więc spędziliśmy chyba czterdzieści minut na zboczu wykopując ją z ziemi ostrymi kamieniami i naszą niezastąpioną Victorią, wyciągając w tym celu kawałki skały i wyrywając kępy traw.
Żal nam było odchodzić, więc po każdej kolejnej wykopanej cebuli, braliśmy się za następną, „teraz to już naprawdę ostatnią”. Wykopaliśmy w sumie osiem cebul, a rosło ich tam o wiele więcej. W końcu wyruszyliśmy dogonić Molarów, którzy wybrali dłuższą drogę, ale oczywiście dotarli na szczyt przed nami, gdyż oni nie grzebali w ziemi, wykopując cebule, których i tak mieliśmy mnóstwo w aucie. Ze szczytu rozpościerała się przepiękna panorama na Wielkie Białe Jezioro otoczone brunatnożółtymi stożkami gór. Widać było stamtąd również wulkan Chorgo, na który weszliśmy poprzedniego dnia. Grisza zmierzył wysokość swoim GPS-em - znajdowaliśmy się na 2 691 metrach. Dla wszystkich z nas był to wtedy rekord wysokości. Grisza sprawił nam nie lada niespodziankę, mianowicie okazało się, że wytargał na szczyt ostatnią puszkę piwa Borgio. Wypiliśmy więc piwo zwycięzców, spędziliśmy ok. 20 minut podziwiając widoki i robiąc zdjęcia, po czym zeszliśmy na dół. Wędrówka tak nas rozgrzała, że postanowiliśmy wykorzystać jakże rzadko występujące uczucie ciepła i wykąpać się przed wyruszeniem w dalszą drogę, w myśl zasady, że nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się kolejna okazja na mycie, a zatem każdą należy bezwzględnie wykorzystać.
(Tak naprawdę, to tę zasadę wyznawałam tylko ja i Aśka, chłopcy bowiem bliżsi byli zasadom „jak się nie będę mył wystarczająco długo, to brud sam odpadnie” oraz „od smrodu jeszcze nikt nie zginął, a czyste powietrze armię Napoleona zgubiło”.)
Niestety, okazało się, że rana Griszy na dłoni, której nabawił się dwa dni temu nosząc drewno na opał, zaczęła ropieć, trzeba było ją więc wyczyścić i opatrzyć (opatrywanie w tym wypadku polegało na wycinaniu nożyczkami do paznokci kawałków ropiejącego ciała), w związku z czym Griszę umyłam ja.
Po skończonej toalecie postanowiliśmy zjeść obiad u właścicielki jurtowiska i wspólnie doszliśmy do wniosku, że był to najlepszy obiad, jaki do tej pory zjedliśmy w Mongolii. Dostaliśmy gulasz z jaczego mięsa z ryżem, frytkami ze świeżych ziemniaków i zestawem surówek. Aśka zamiast mięsa dostała smażone jajka. Dania były smaczne, niezbyt tłuste i bardzo dobrze doprawione, co w Mongolii nieczęsto się zdarza.
Po obiedzie spakowaliśmy się i wyruszyliśmy na północ w stronę Mörön. Droga nad jeziorem była przepiękna, cała przestrzeń aż po horyzont złociła się w promieniach zachodzącego słońca. Jechaliśmy pomiędzy górami, napotykając od czasu do czasu jeźdźców na koniach, samotny samochód, a także motocykl wiozący całą mongolską rodzinę – rodziców oraz dwoje małych dzieci. Krajobraz stopniowo zmieniał się w coraz bardziej górzysto-lesisty.
Droga biegła raz w górę, raz w dół, a zatem działo się to co zwykle podczas jazdy uazem, czyli bardzo trzęsło. Robiło się też coraz chłodniej. Około dwudziestej postanowiliśmy rozbić się nad rzeką w pobliżu lasu, pomiędzy dwoma górami. Zapadał już zmrok, więc rozbiliśmy się szybko i zagotowaliśmy na gazie wodę na herbatę. Wszystkim było okrutnie zimno. Ja założyłam na siebie wszystko co miałam – koszulkę, bluzę rowerową, bluzę polarową, polar i windstopper, do tego spodnie polarowe i zwykłe. Poszliśmy spać około 22.
Poranek był pochmurny i wyjątkowo zimny. Wodę gotowaliśmy znów na gazie, żeby zyskać na czasie – mamy zamiar dojechać dziś do Mörön, odległego o trzysta kilometrów. Zjedliśmy zupki chińskie oraz chleb z konserwą, majonezem i stepową cebulą, która jest bardzo smaczna, ale dość mocna w smaku i trochę twardsza od zwykłej. Była nieco zakurzona, podobnie jak wszystkie rzeczy znajdujące się w aucie, łącznie z jego pasażerami i kierowcą, poszłam więc do rzeki z zamiarem umycia jej i przy okazji siebie. Niestety, woda była tak lodowata, że po umyciu cebuli, wystarczyło mi odwagi jedynie na szybkie umycie rąk. Handa umył się cały, przez co został tego dnia moim bohaterem.
Po śniadaniu z pobliskiej jurty przyszła do nas grupka mongolskich dzieci – najpierw dwóch chłopców w wieku około sześciu i ośmiu lat, a po chwili przyjechał jeszcze jeden chłopiec na koniu. Chłopcy dostali od nas czekoladę, a Grisza chciał nakarmić konia cukrem, ale okazało się, że mongolskie konie cukru nie jedzą. Później przybiegła jeszcze dziewczynka i dostała od nas skakankę. Grisza z Molarem myśleli, że nie będzie wiedziała co z nią zrobić, ale ewidentnie się mylili. 
Dziewczynka od razu rozwinęła skakankę i zaczęła skakać. Później przyszły jeszcze dwie dziewczynki – jedna na oko dziesięcioletnia, a druga malutka, wyglądała na trzy latka. Chłopcy chwycili małą i posadzili ją na koniu, co bardzo śmiesznie wyglądało. Dziewczynka była strasznie umorusana, ale roześmiana. Starsza dziewczynka dostała od nas czekoladę, a młodsza - różowego balonika. Wszystkie dzieci ubrane były tylko w spodnie i bluzki, nie nosiły też czapek ani rękawiczek, a wcale nie wyglądały na zmarznięte, miały tylko rumieńce na policzkach. Po prezentach rozpoczęło się robienie zdjęć i wzajemne przyglądanie się. Dzieci stały po jednej, my po drugiej stronie, Handa pośrodku i tak patrzyliśmy się na siebie, a dzieci chichotały. W końcu najwyraźniej uznały, że nie jesteśmy już interesujący i poszły sobie, a my zaczęliśmy zwijać namioty. Przed dziesiątą wyruszyliśmy w drogę. Po pół godziny jazdy natknęliśmy się na grupę Mongołów stojących na poboczu. Kiedy nas ujrzeli, wylegli na drogę i zaczęli nas zatrzymywać machając rękami. Okazało się, że zepsuł im się samochód, a jest wśród nich jeden chory, którego właśnie wieźli do szpitala. Poprosili nas o podwiezienie chorego do szpitala w pobliskiej wsi, na co oczywiście się zgodziliśmy.

Dziewczynka od razu rozwinęła skakankę i zaczęła skakać. Później przyszły jeszcze dwie dziewczynki – jedna na oko dziesięcioletnia, a druga malutka, wyglądała na trzy latka. Chłopcy chwycili małą i posadzili ją na koniu, co bardzo śmiesznie wyglądało. Dziewczynka była strasznie umorusana, ale roześmiana. Starsza dziewczynka dostała od nas czekoladę, a młodsza - różowego balonika. Wszystkie dzieci ubrane były tylko w spodnie i bluzki, nie nosiły też czapek ani rękawiczek, a wcale nie wyglądały na zmarznięte, miały tylko rumieńce na policzkach. Po prezentach rozpoczęło się robienie zdjęć i wzajemne przyglądanie się. Dzieci stały po jednej, my po drugiej stronie, Handa pośrodku i tak patrzyliśmy się na siebie, a dzieci chichotały. W końcu najwyraźniej uznały, że nie jesteśmy już interesujący i poszły sobie, a my zaczęliśmy zwijać namioty. Przed dziesiątą wyruszyliśmy w drogę. Po pół godziny jazdy natknęliśmy się na grupę Mongołów stojących na poboczu. Kiedy nas ujrzeli, wylegli na drogę i zaczęli nas zatrzymywać machając rękami. Okazało się, że zepsuł im się samochód, a jest wśród nich jeden chory, którego właśnie wieźli do szpitala. Poprosili nas o podwiezienie chorego do szpitala w pobliskiej wsi, na co oczywiście się zgodziliśmy.
W związku z doniesieniami jakie pojawiły się w blogosferze, jakobym w okresie od 9 sierpnia 2010 do 7 października 2010 nie dbał należycie o higienę osobistą, nie lubił się myć i mył się zbyt rzadko w stosunku do potrzeb pragnę oświadczyć, że informacje te są całkowicie nieprawdziwe. Chciałbym podkreślić, że obmywałem swe strudzone ciało tak często jak pozwalały na to warunki, z częstotliwością nie mniejsza niż damska część wesołej wycieczki, a momentami wręcz większą.
OdpowiedzUsuńWyprawowy kronikarz przyznaje, ze nie pamięta w tej chwili kto się kiedy i ile razy mył (poza tym, że mąż wyprawowego kronikarza robił to nader niechętnie, a zdarzało się, że niechęć jego podzielał drugi męski uczestnik wyprawy), a zatem przeprasza za wszelkie przekłamania tudzież wyolbrzymienia - są one niezamierzone.
OdpowiedzUsuń