Ułan Ude, Dom Polski
Wczoraj powróciliśmy do Ust Barguzin. Podczas marszu napotkaliśmy rowerzystę, który bardzo chciał mnie podwieźć na prom. Miało to zapewne związek z tym, że idę z kijkami, a ponieważ w Rosji turyści raczej z kijkami trekkingowymi nie spacerują, pan ten musiał sobie pomyśleć, że jestem kontuzjowana (i w zasadzie miał rację). Długo mnie namawiał, zapewniając, że ja sobie wsiądę na rower, a on go będzie prowadzić, potem nawet chciał nam ten rower pożyczyć, tak żeby to Grzesiek doprowadził mnie na prom.
Nie dałam się namówić, podejrzewając, że całe to przedsięwzięcie zajęłoby mnóstwo czasu, tym bardziej, że znajdowaliśmy się już około stu metrów od rzeki. Poza tym bardzo mnie cieszyło, że mogę wreszcie wędrować z plecakiem i prawie nic mnie nie boli. Na promie pan rowerzysta dalej z nami rozmawiał, ekscytował się, że jesteśmy z Polski, a przecież „oni z Polakami dużo wojowali i nawet król Władysław chciał posadzić na rosyjskim tronie polską księżniczkę”.
Po przeprawie poszliśmy do sklepu zadzwonić do kierowcy autobusu i zamówić miejsca na powrót do Ułan Ude. Nie mieliśmy rosyjskiej karty telefonicznej, więc Grisza poprosił panią ekspedientkę o skorzystanie z telefonu. Rozmowa trochę się przedłużała, Grisza musiał kilka razy powtarzać kiedy, dokąd i ile osób pojedzie, w końcu umówiliśmy się na dzień następny na godzinę czternastą pod tym właśnie sklepem. Zwracając telefon, Grisza chciał zapłacić za rozmowę, ale pani nie chciała przyjąć pieniędzy. Wobec tego postanowiliśmy zrobić w tym sklepie porządne zakupy, aby przynajmniej tym odwdzięczyć się miłej pani ekspedientce.
Zaraz po zakupach podszedł do nas starszy mężczyzna i zaczął z nami pogawędkę. Oto czego się o nim dowiedzieliśmy: miał na imię Nikolaj, liczył sobie 63 lata, z czego ostatnie 15 przemieszkał w Buriacji. Urodził się w Jakucji przy temperaturze -70 stopni. Dał nam swój numer telefonu, mówiąc, że jeśli kiedyś wrócimy do Ust Barguzin, to on nas chętnie obwiezie swoim zielonym moskwiczem po okolicy i pokaże gdzie można znaleźć najwięcej grzybów. Ostatnio był tam ze swoją żoną i przywieźli dwie balie samych borowików, których czyszczenie zajęło im pół dnia. Poinformował nas też, że tutaj łowi się same omule, hariusy i sigi, bo reszta, czyli okoń lub szczupak to nie ryby tylko chwasty. Poczęstowaliśmy go piwem, sami też sobie wypiliśmy i tak słuchaliśmy sobie jego opowieści, a Grisza tłumaczył nam trudniejsze fragmenty.
W końcu pojawiła się jego żona, która najwyraźniej postanowiła sprawdzić, dlaczego zrobienie zakupów zajmuje jej mężowi tyle czasu. Nie była zachwycona widząc Nikolaja, który, zamiast robić zakupy, pije piwo pod sklepem i z zapałem rozprawia o rybach. Doszło więc do kłótni małżeńskiej, żona zaczęła na Nikolaja krzyczeć, a on nic sobie z tego nie robił, tylko się śmiał, pokazywał na mnie, potem na krzyczącą żonę i kręcił głową, co zapewne miało znaczyć, że ja mam nigdy taka dla Griszy nie być. Życzył nam jeszcze dużo wnuków, dziękował, kłaniał się, wreszcie zniknął razem ze swą krewką żoną. Słońce powoli zachodziło, a my właśnie zastanawialiśmy się nad noclegiem, gdy podjechał do nas bus. Okazało się, że jest to ten sam bus, który miał nas zawieźć następnego dnia do Ułan Ude. Kierowca zaproponował, że za 100 rubli zawiezie nas na ładną plażę, gdzie będziemy mogli przespać się w namiotach, a następnego dnia przyjedzie tam po nas o godzinie trzynastej trzydzieści. Zgodziliśmy się bardzo ochoczo, bo szczerze mówiąc nie mieliśmy zbyt wielkiej ochoty na chodzenie po okolicy i szukanie miejsca na obóz, zwłaszcza, że robiło się zimno. Zawiezieni zostaliśmy na piękną plażę, która według kierowcy była idealnym miejscem na nocleg, bo „jest cicho, spokojnie, nie ma żadnych awantur, co najwyżej jakiś chłopak przyjedzie zaliczyć dziewczynę”.
Noc była bardzo zimna, rozpaliliśmy więc wielki ogień i zjedliśmy mnóstwo kanapek, zupki i wafelki.
Teraz jesteśmy już w Ułan Ude, jest wieczór, a absurdy prześladują nas od samego rana. Pomimo obietnicy odebrania nas z plaży o 13.30, kierowca przyjechał po nas już o dwunastej w południe busem pełnym niemieckich i rosyjskich turystów. Na nasze pytanie, dlaczego pojawił się o godzinę wcześniej, odparł ze zdziwieniem w głosie: „No jak to? Im wcześniej wyjedziemy, tym wcześniej będziemy.” Ponieważ trudno się było nie zgodzić z tak logicznym argumentem, zaczęliśmy naprędce zwijać namioty i pakować graty, a turyści w tym czasie rozsiedli się na plaży, zaczęli pić piwo, śpiewać piosenki i wydawali się być zachwyceni całą tą sytuacją. Trochę ciężko było nam się spakować, zwłaszcza, że Grisza akurat poszedł na jagody, Aśka do kąpieli, więc tylko ja i Molar byliśmy w obozie kiedy przyjechał bus. W ciągu pół godziny zebraliśmy cały majdan i wsiedliśmy do tej wesołej marszrutki razem z siódemką Rosjan i dwójką Niemców, którzy przy piwie uczyli się nawzajem swoich języków. Grisza szybko zaznajomił się ze współpasażerami, którzy z zawodu okazali się być - nigdy nie zgadniecie - wulkanologami.
W czasie jazdy kierowca co chwilę przystawał dolewać wody do chłodnicy, a raz odpadła mu tablica z numerem rejestracyjnym. Później zwolnił chcąc objechać znak „Roboty drogowe”. Za tym znakiem nie było nic, żadnych robót, tylko odgrodzony kawałek jezdni, a jedyną funkcją tego znaku było zmuszenie kierowców do wymijania go. Pod koniec zatrzymaliśmy się przy knajpce, przed którą pasły się dwie kozy. Kupiliśmy w niej cztery pierożki z kapustą i dwa czeburieki. Wyszliśmy i wtedy dopiero zauważyliśmy tabliczkę z napisem: „Sklep czynny całodobowo”, a pod spodem małymi literkami: „Przerwa od 22 do 7”.
To jeszcze nie koniec absurdów.
Wkrótce wjechaliśmy do Ułan Ude i nagle wszyscy zapięli pasy – ciekawe czy było to spowodowane możliwością kontroli pojazdu, czy też specyfiką ruchu ulicznego, który po raz kolejny nas zafascynował. Jechaliśmy przez rondo, na którym panował kompletny chaos, nikt nie miał pierwszeństwa, a samochody wpychały się jeden przed drugi. Kulminacją tego szaleństwa był spychacz, który pojawił się znienacka na rondzie i... pojechał pod prąd, najwyraźniej w myśl zasady: ja jestem największy i wszystkich was przepchnę. Niemiec Sven odsłonił tylną firankę, patrzył na to wszystko zafascynowany i zapytał ze szczerym zdziwieniem w głosie „Wie funktioniert das?” (niem. Jak to działa?) Ruch uliczny w Ułan Ude to była zaledwie namiastka szaleństwa, które czekało na nas w Mongolii i w Chinach. Wreszcie dojechaliśmy na dworzec kolejowy i udaliśmy się do Domu Polonijnego, w którym planowaliśmy spędzić ostatnią noc w Rosji. Instytucja ta stawia sobie za cel propagowanie polskiej literatury wśród tamtejszej mniejszości, organizując spotkania i nauczając języka polskiego. Za 200 rubli od osoby dostaliśmy dla siebie podłogę w jednym z pokoi oraz dostęp do kuchni i łazienki, po czym zostaliśmy poinformowani, że mamy wielkie szczęście przyjeżdżając właśnie tego dnia, gdyż aż do dnia poprzedniego przebywał tam z wizytą Marszałek Senatu Polski (!), w związku z czym nie byłoby dla nas miejsca. Na koniec pani prowadząca ten przybytek opowiedziała o szkółce niedzielnej, do której chodzą dzieci i stare kobieciny, które „i tak już się nic nie nauczą, ale dobrze, że chodzą”.
Na kolację poszliśmy do restauracji, a właściwie baru „Apetita”. Zamówiliśmy zupę, drugie danie z surówką oraz bliny z serem i krówką. Kiedy zaczęliśmy jeść, okazało się, że wszystko jest zimne, ale uznaliśmy że tak to pewnie bywa w tanich barach.
Durnie.
Dopiero po posiłku zauważyliśmy, że obok kasy stoi mikrofalówka, w której jedzenie należy sobie... podgrzać.
Po kolacji wróciliśmy do Domu Polonijnego, robiąc po drodze zakupy w dużym sklepie z czterema ladami. Nie można było w nim zrobić zakupów przy jednej ladzie, musieliśmy chodzić od lady do lady i przy każdej kupować inne produkty. Była więc lada z mięsem i serami, lada z owocami, warzywami i sokami, lada z pieczywem i ciastkami, oraz lada z alkoholem, papierosami i czekoladą. Wszystkie produkty dostaliśmy w małych woreczkach, tak więc w drodze powrotnej każde z nas niosło po około sześć woreczków. Po zakupach poszliśmy się porządnie wykąpać i wtedy miało miejsce istne ukoronowanie Najbardziej Absurdalnego Dnia Wyprawy. (Wspomnę tylko jeszcze, że aby wyjść z łazienki w Domu Polonijnym, klamkę należało nie nacisnąć, a podciągnąć do góry.)
Od dłuższego czasu o niczym nie marzyliśmy tak bardzo, jak o prysznicu, gdyż ostatniej kąpieli w ciepłej wodzie doświadczyliśmy w bazie turystycznej w Sljudjance, czyli jakieś 6 dni wcześniej. Z dobrodziejstw prysznica najpierw skorzystałam ja, potem Grisza, po czym nastąpiła przymusowa przerwa, gdyż podczas kąpieli Grześka z otworu kanalizacyjnego zaczęła wylewać się woda. Po kilkunastu minutach cała łazienka była zalana, a dalsza kąpiel stanęła pod znakiem zapytania, ku wielkiej rozpaczy Molara i Aśki. Na szczęście chwilę później w szybę zapukali hydraulicy (którzy nie wiadomo skąd tam się nagle wzięli) z prośbą o wpuszczenie ich do środka. Panowie weszli ze żmijką, wypompowali wodę, przetkali rury i poszli sobie, a nam zostało posprzątanie całego bałaganu. Gdy już się uporaliśmy ze sprzątaniem i kąpielą, usiedliśmy sobie wygodnie z zamiarem wypicia piwa i zrelaksowania się po całym dniu. Niestety nie było nam dane zaznać spokoju, gdyż nagle włączył się przeraźliwy alarm, od którego bolały uszy i którego za nic nie dało się wyłączyć. Grzesiek, odrywając z wielkim trudem dłonie od uszu, zadzwonił do naszej pani, która kazała nam poczekać, po czym... wyłączyła się. Po 10 minutach alarm sam ucichł, a my wreszcie mieliśmy czas na przeżycie jeszcze raz tego pełnego wrażeń dnia oraz wypicie kolejnego piwa, gdyż zgodnie uznaliśmy, że tego kraju nie sposób zrozumieć na trzeźwo. Ja poszłam spać o północy, bo już byłam wykończona wrażeniami tego dnia, nie słyszałam więc, kiedy późno w nocy przyjechała pani ze swoim mężem Buriatem chcąc sprawdzić, czy wreszcie zapanował u nas porządek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz