Pociąg do Pekinu, gdzieś na południu Mongolii
Podczas gry, dodatkowo przestrajała instrument, przesuwając po strunach drewniane klocki. Wszyscy artyści grali bez żadnych nut, toteż wsłuchiwali się intensywnie w każdy dźwięk, a na ich twarzach widać było ogromne skupienie. Bardzo zaimponował nam specjalista od gardłowego śpiewu, ponieważ dodatkowo grał na flecie poprzecznym, trąbce, oraz dziwnym instrumencie zrobionym z kawałka drewna, który wkładał sobie do ust, a następnie drugą ręką szarpał jakąś niewidzialną strunę w okolicach twarzy. Instrument ten wydawał brzęczący odgłos.
Wczoraj wieczorem poszliśmy na sławne już wśród turystów widowisko wykonywane przez mongolską grupę artystyczną Tumen Ekh. Poszłam tylko ja z Griszą, Molarowie postanowili pojechać jeszcze raz na Black Market celem zakupienia toreb na bagaż podręczny oraz powtórzyć wizytę w koreańskiej restauracji.
Zanim zdam relację z koncertu, pozwolę sobie na małą dygresję i opiszę tradycyjny mongolski instrument, mianowicie morin khuur.
Składa się on z drewnianego pudła w kształcie trapezu obciągniętego skórą wielbłąda, owcy lub kozy oraz gryfu zakończonego rzeźbioną głową konia. Struny wykonane są z włosów pochodzących z ogona ogiera i klaczy, a smyczek z baranich kiszek. Swego czasu przeczytałam w mongolskiej gazecie, że próbowano wykonać morin khuur w Kanadzie, używając włosia tamtejszych koni. Niestety nie udało się wydobyć z tamtej ”podróbki” równie pięknych dźwięków.
Z pochodzeniem instrumentu wiąże się legenda. Pewien mongolski pasterz zakochał się w czarodziejce, która podarowała mu latającego konia. Pasterz co wieczór dosiadał swego rumaka i jechał na spotkanie ukochanej. Koń był piękny i mądry, a pasterz bardzo go kochał. Niestety, w pasterzu zakochana była inna dziewczyna z wioski. Dowiedziawszy się o jego miłości do innej kobiety, zapałała wielkim gniewem i zabiła konia. Pasterz był załamany utratą zwierzęcia, a także rozłąką z ukochaną, której już nigdy więcej nie ujrzał.
Ze skóry i włosów swego ulubieńca wykonał instrument, na którym od tego czasu wygrywał rzewne pieśni o utraconej miłości.
Wstęp na koncert Tumen Ekh kosztował 12 tysięcy tugrików od osoby (ok. 50 PLN), ale był całkowicie wart swojej ceny. Widowisko odbywało się w dużej czerwonej sali wypełnionej figurami koni. Wokół sceny znajdowały się stopnie z poduszkami, na których można było wygodnie spocząć. Przedstawienie rozpoczęło się od gry na rogach i bębnach oraz pokazu tańca w maskach cam.
Następnie weszli członkowie orkiestry ubrani w tradycyjne mongolskie stroje w tonacji niebiesko-granatowej i zaczęli grać na morin khuurach, flecie poprzecznym, rogu, harfie poprzecznej, czymś w rodzaju mandoliny, oraz czymś w rodzaju rzeźbionego orientalnego pianina o kształcie sześcianu.
Składa się on z drewnianego pudła w kształcie trapezu obciągniętego skórą wielbłąda, owcy lub kozy oraz gryfu zakończonego rzeźbioną głową konia. Struny wykonane są z włosów pochodzących z ogona ogiera i klaczy, a smyczek z baranich kiszek. Swego czasu przeczytałam w mongolskiej gazecie, że próbowano wykonać morin khuur w Kanadzie, używając włosia tamtejszych koni. Niestety nie udało się wydobyć z tamtej ”podróbki” równie pięknych dźwięków.
Z pochodzeniem instrumentu wiąże się legenda. Pewien mongolski pasterz zakochał się w czarodziejce, która podarowała mu latającego konia. Pasterz co wieczór dosiadał swego rumaka i jechał na spotkanie ukochanej. Koń był piękny i mądry, a pasterz bardzo go kochał. Niestety, w pasterzu zakochana była inna dziewczyna z wioski. Dowiedziawszy się o jego miłości do innej kobiety, zapałała wielkim gniewem i zabiła konia. Pasterz był załamany utratą zwierzęcia, a także rozłąką z ukochaną, której już nigdy więcej nie ujrzał.

Wstęp na koncert Tumen Ekh kosztował 12 tysięcy tugrików od osoby (ok. 50 PLN), ale był całkowicie wart swojej ceny. Widowisko odbywało się w dużej czerwonej sali wypełnionej figurami koni. Wokół sceny znajdowały się stopnie z poduszkami, na których można było wygodnie spocząć. Przedstawienie rozpoczęło się od gry na rogach i bębnach oraz pokazu tańca w maskach cam.

Muzycy grali, a dwoje artystów śpiewało jakąś rzewną i bardzo ekspresyjną pieśń. Następnym elementem były tańce dziewcząt w biało-żółto-niebieskich strojach, a później nastąpił jak dla mnie gwóźdź programu – wjechali muzycy ze swoim sprzętem, jeden z nich wystąpił przed szereg i zaprezentował słynny gardłowy śpiew.
Sposób w jaki śpiewak zmieniał tonację, melodię i tempo piosenki, używając jedynie swojego gardła był niesamowity. W dalszej części występu elementy taneczne przeplatały się ze śpiewem, graniem oraz solówkami instrumentalnymi, a więc była solówka na morin khuurze, na mandolince, były piosenki w wykonaniu męskiej części orkiestry (znowu – śpiew gardłowy i gra na kościach).
Ogromne wrażenie zrobiła na nas artystka grająca na harfie poprzecznej.

Tuż przed końcem przedstawienia na scenę weszły dwie akrobatki i rozpoczęły swój występ, od którego oglądania nawet mnie, praktykującą od ponad pięciu lat jogę, rozbolały kości. Dziewczyny były niesamowite, po wykonaniu każdej, najbardziej niewiarygodnej pozycji, nie wstawały inaczej jak poprzez salto, przy czym szeroki uśmiech nie schodził im z twarzy ani na ułamek sekundy. Podczas finałowego numeru weszły na dwie platformy. Jedna z nich stanęła na jednej ręce, przekręcając ciało w bok i robiąc niesamowite rzeczy z nogami, a druga wzięła do ręki złotą pałkę z małą łopatką na końcu, postawiła ją na podłodze, wzięła łopatkę do ust, stanęła na rękach, nogi zarzuciła nad głowę, a na sam koniec oderwała ręce od ziemi... 

Byłam tak zszokowana, że nawet nie zrobiłam jej zdjęcia. Na sam koniec przedstawienia na scenę wyszli wszyscy artyści i zaprezentowali mieszankę śpiewu i tańca. Wyszliśmy stamtąd oczarowani i całą drogę powrotną przeżywaliśmy występ, który wart był każdego wydanego tugrika, a nawet jeszcze więcej. Po koncercie poszliśmy zjeść coś taniego, gdyż nie mieliśmy już za dużo pieniędzy, a zatem trafiliśmy do naszej stałej jadłodajni. Zjedliśmy tam najgorszy posiłek podczas naszego całego pobytu w Mongolii. Ja dostałam ryż, sałatki, łyżkę zimnych ziemniaków oraz kilka wielkich kawałków mięsa baraniego, których jedną drugą stanowił tłuszcz i które były tak twarde, że nie dało się ich ani pokroić, ani pogryźć, można je było tylko połknąć w całości (muszę przyznać jednak, że tłuszcz w dużym stopniu ułatwiał proces połykania). Grisza dostał ultra tłusty cujwan bez żadnych warzyw. Posiłek ten był okropny i trochę przyćmił naszą radość z udanego koncertu. Po powrocie do hostelu spakowaliśmy się naprędce i posiedzieliśmy chwilę z Molarami.
Uświadomiliśmy sobie wtedy, że nie mamy żadnego zdjęcia w guesthousie Gana, u którego spędziliśmy przecież tyle czasu... przez ostatnie pięć dni Gana nie było, gdyż spędzał z żoną urlop w sanatorium, była tylko jego córka i ojciec, oraz dwójka małych chłopaczków. Ojciec Gana był bardzo miły i serdeczny, widać było, że mu się nudzi, bo często do nas zagadywał, ale niestety po mongolsku, nie mogliśmy więc porozmawiać. Często siadywał koło nas na ławce i wygrzewał się w słońcu.
Pokazywał wtedy na słońce, uśmiechał się, mówił coś i kiwał głową, co niechybnie oznaczało zadowolenie z ładnej pogody. Kiedy robiłam pranie w miskach, wziął beczkę na wózek i gdzieś pojechał, po czym wrócił z pełną beczką wody i przelewał ją systematycznie do wiadra, żeby ułatwić mi napełnianie misek. Dużo pluł, jak to wszyscy Mongołowie, oraz sikał do dziury, do której wylewało się pomyje, a jeśli już wchodził do ubikacji, nie zamykał się i raz Grisza go zaskoczył (a raczej on zaskoczył Griszę swoją obecnością). Wczoraj przyszedł do mnie i do Aśki, pokazał na nas i przejechał ręką po suficie mówiąc „szuuuu”, co miało oznaczać samolot. Usiłowałyśmy mu wytłumaczyć za pomocą gestów, że samolotem lecą tylko Aśka i Molar, a ja z Griszą jedziemy pociągiem „w Kitaj”, ale chyba nam się to nie udało. Innym razem oglądał moje pocztówki i opowiadał po mongolsku co na nich jest. Kiedy dziś wychodziliśmy, wyszedł do nas i powiedział „See you”. Bardzo to było miłe i do dziś żałuję, że nawet nie wiem jak miał na imię. Przypominał mi trochę babuszkę z kolei transsyberyjskiej – był równie przyjazny i życzliwy i pozostawił równie miłe wspomnienie.
Teraz jedziemy do Pekinu. Po wejściu do wagonu myśleliśmy przez chwilę, że pomyliliśmy pociągi. Mamy czterosobowy przedział, na łóżkach leżą białe narzutki, na stoliku obrus, w oknie żaluzja i firanki, przy każdej kuszetce jest wbudowany w ścianę telewizor i pilot, są głośniki, przez które leci muzyka i które można ściszać i podgłaśniać, jest lampa oraz małe żarówki do czytania przy każdym łóżku, specjalne stopnie, po których wchodzi się na górne kuszetki, ogromne lustro w drzwiach, oraz przycisk do wzywania prowadnika. Ubikacja jest czysta, umywalka normalna (można umyć w niej obie ręce na raz), jest mydło, ręcznik i odświeżacz powietrza. Jednym słowem - wow.
Wieczór
Chiny, graniczna wioska Erhan
Bierze mnie niestety jakieś choróbsko, prawie cały dzień przespałam. Teraz jest godzina 22, wyjechaliśmy już z Mongolii i właśnie jesteśmy w chińskiej wiosce Erhan, gdzie zmieniane będą podwozia i wagon restauracyjny.
Niestety, w celu zmiany kół trzeba podnieść wagony do góry. W tym czasie nie można opuszczać pociągu, tak więc jesteśmy tu uwięzieni na cztery godziny. Toaleta jest oczywiście zamknięta, więc o wypiciu herbaty nie może być mowy, o piwie nie wspominając. Jesteśmy bardzo głodni i naiwnie myśleliśmy, że wysiądziemy w Erhan i kupimy coś do jedzenia, a tu nic z tego. Przed chwilą zjadłam dwie kromki chleba. Suchego.
Niestety, w celu zmiany kół trzeba podnieść wagony do góry. W tym czasie nie można opuszczać pociągu, tak więc jesteśmy tu uwięzieni na cztery godziny. Toaleta jest oczywiście zamknięta, więc o wypiciu herbaty nie może być mowy, o piwie nie wspominając. Jesteśmy bardzo głodni i naiwnie myśleliśmy, że wysiądziemy w Erhan i kupimy coś do jedzenia, a tu nic z tego. Przed chwilą zjadłam dwie kromki chleba. Suchego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz