Majarlaj ger camp, Dalandzadgad, Gobi
Do Bajandzag dojechaliśmy dość wcześnie i udaliśmy na spacer po klifach. Są one pomarańczowe (dlatego nazywa się je płonącymi), ciekawie ukształtowane i bardzo malownicze. Po przechadzce pojechaliśmy do lasu saksaułowego, w którym mieliśmy zamiar spędzić noc. Znowu potwornie wiało. Po rozbiciu namiotu
poszliśmy do pobliskiej jurty na obiad. Dostaliśmy bardzo kiepski cujwan i owocową herbatę. Wygląda na to, że Mongołowie myślą dość stereotypowo o turystach z zachodu i ich preferencjach, mianowicie, jeśli cujwan, to z ketchupem i bez warzyw, jeśli herbata, to broń Boże süütej caaj (a przecież jest pyszna), tylko zwykła, a jeśli już süütej caaj, to konieczne posłodzony, jeśli samochód z kierowcą, to tylko toyota albo Mitsubishi, absolutnie nie uaz (który to uaz, nawiasem mówiąc, o wiele lepiej sprawdza się w mongolskich warunkach, bo ma wyższe zawieszenie, nie szkoda nim walnąć o słup albo o drzewo, bo i tak się rozlatuje, a naprawić go można czymkolwiek, co jest pod ręką, np. kawałkiem kalosza). No cóż. My chyba trochę zaprzeczamy tym stereotypom. Cujwan był na tyle kiepski, że Aśka zjadła tylko połowę, Molar też zostawił część, co już było prawdziwym ewenementem. Trochę rozczarowani wróciliśmy do namiotów, a ja poszłam fotografować klify.
Kiedy na chwilę przestało wiać, postanowiliśmy wykorzystać ten czas na granie w państwa-miasta. W nocy wiatr uderzał w tropik z taką siłą, że nie dało się spać, bo było po prostu za głośno. Rano wszystkie odciągi były poluzowane, a salkę mieliśmy prawie na twarzy. Gan przyjechał po nas i, jak to miał w zwyczaju, zaczął nam pomagać przy składaniu namiotów, co nas irytowało, bo robił niepotrzebnie zamieszanie: wyciągał szpilki, rzucał je gdzieś, zaczynał zwijać namiot z rzeczami w środku itp.

Kiedy na chwilę przestało wiać, postanowiliśmy wykorzystać ten czas na granie w państwa-miasta. W nocy wiatr uderzał w tropik z taką siłą, że nie dało się spać, bo było po prostu za głośno. Rano wszystkie odciągi były poluzowane, a salkę mieliśmy prawie na twarzy. Gan przyjechał po nas i, jak to miał w zwyczaju, zaczął nam pomagać przy składaniu namiotów, co nas irytowało, bo robił niepotrzebnie zamieszanie: wyciągał szpilki, rzucał je gdzieś, zaczynał zwijać namiot z rzeczami w środku itp.
W Dalandzadgad byliśmy dość wcześnie, chyba już około południa. Dostaliśmy tę samą jurtę co ostatnio, po czym poszliśmy załatwiać sprawunki. Ja czułam się trochę zmęczona, więc wróciłam wcześniej do jurty chcąc się położyć i cóż się okazało? Moje łóżko było dziurawe. Deski połamały się kompletnie i nie dało się na nim leżeć. Poszłam więc do kuchni w poszukiwaniu ofiary, znalazłam młodą Mongołkę, która tam sprzątała, kazałam jej iść ze mną, pokazuję jej łóżko, a ona zaczęła grzebać w tym łóżku, poprawiła deski, poprzesuwała je trochę, położyła kawałek płyty pilśniowej, przykryła materacem, uklepała i... jest dobrze! Tak to tutaj działa.
Po powrocie chłopcy wyszli na pobliski dworzec zakupić bilety do Ułan Bator i kogo tam spotkali? Otóż naszego kierowcę, Gana, który leżał w swoim isuzu z butelką wódki, pijany już prawie do nieprzytomności. Na widok chłopaków ożywił się, zawołał ich do siebie i nalał im wódki do papierowych kubków. Chłopcy wypili to od razu jednym haustem, Gan się ucieszył i powiedział do nich z uznaniem „Ooooo... Murzik, murzik! ” (ros. mężczyzna), po czym nalał jeszcze jedną kolejkę i wzniósł toast wszechczasów, który na stałe zagościł w naszym repertuarze toastów, mianowcie zawołał: „Polska, Mongolia, komunizm, yesssssssss!” Po tym toaście uruchomił auto i odjechał w siną dal.
Fakt bycia kompletnie pijanym podczas prowadzenia pojazdu nie ma chyba w Mongolii większego znaczenia, gdyż tam po prostu nie ma w co uderzyć. Chłopcy, zadowoleni, że nie muszą pić następnej kolejki, kupili bilety do Ułan Bator na jutro na godzinę szesnastą. Ja w tym czasie wzięłam prysznic i stwierdzam, że jeszcze nigdy podczas wyprawy nie byłam tak brudna od kurzu, jak po tych trzech dniach spędzonych na Gobi - na nogach miałam misterny wzorek z pyłu, który się osadził w zagłębieniach skóry. Teraz siedzę w słońcu, piszę dziennik i przyznam się, że trochę drżę na myśl o powrocie do tego zimnego Ułan Bator, które równie dobrze może być teraz zasypane śniegiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz