28 września 2010, wtorek

Obóz przy wydmach Chongoryn Els

Wczoraj w okolicach wpół do dziesiątej opuściliśmy Dalandzadgad. Pani Mongołka bardzo nas chciała wysłać na Gobi ze swoim znajomym kierowcą posiadającym japońskie auto, ale my stanowczo zażyczyliśmy sobie uaza, zwłaszcza, że był tańszy.
W końcu skończyło się na tym, że „ruska maszina nie prijechala” i w cenie rosyjskiego uaza dostaliśmy japońskie isuzu z kierowcą o takim samym imieniu jak nasz gospodarz z Ułan Bator – Gan. Bardzo dziwnie się w nim czujemy – nie trzęsie, nie sypie piachem, nie wieje, nie jest ani za zimno, ani za ciepło, silnik chodzi cichutko, z radia płynie muzyczka, klima działa, a jeśli już zdarzy się nam podskoczyć na jakimś wyboju, to Gan mówi z przerażeniem w oczach „Sorry... I’m so sorry”, a przecież na nas takie delikatne kołysanie nie robi już najmniejszego wrażenia i gdyby nie jego pełne obaw przepraszanie, w ogóle byśmy tego nie zauważyli.

Pierwszym punktem programu wycieczki po Gobi była dolina Jolyn Am, czyli po mongolsku „usta sępa”. Jest to długi wąwóz wijący się wśród skał i wzgórz, którego dołem płynie marznący strumień. Podobno w tym wąwozie cały rok zalega śnieg, ale tego lata prawie cały stopniał. Jedynie w bardziej zacienionych miejscach leżały jego nędzne resztki. Idąc przez wąwóz mija się kilka zamarzniętych wodospadów, Mongoła sprzedającego własnoręcznie rzeźbione figurki ptaków i zwierząt, przechodzi się po kamieniach przez kilka strumieni, jest bardzo urokliwie i dziko, w słońcu gorąco, w cieniu mroźno.
 Bardzo miłe miejsce na spacer, ale nie byliśmy jakoś szczególnie podekscytowani. Myślę, że powoli następuje już zmęczenie materiału i tak się już do tego piękna natury przyzwyczailiśmy, że każde kolejne miejsce robi na nas coraz mniejsze wrażenie. Po wizycie w dolinie Jolyn Am pojechaliśmy dalej przez kamienisty wąwóz biegnący pomiędzy skałami, w pewnym miejscu tak wąski, że nasz samochód ledwie się przez niego przecisnął.

Zrobiliśmy sobie tam kilka zdjęć, odpędziliśmy psa przybłędę, który się na nas rzucał i wyjechaliśmy za skały, za którymi zaczynała się już właściwa pustynia Gobi - bezkresna równina koloru miejscami jasnozielonego, miejscami żółtego, miejscami jasnopomarańczowego przechodzącego w brąz w zależności od koloru porastających ją traw. Z rzadka trafiały się samotne jurty tudzież drewniane chatki, na horyzoncie majaczyły się góry, a cała pustynia poorana była korytami wyschniętych rzek.
Z upływem czasu coraz częściej pojawiały się stada wielbłądów. Około dziewiętnastej dojechaliśmy wreszcie do piaszczystych wydm Chongoryn Els, a właściwie to do miejsca na nocleg, bo wzdłuż wydm jechaliśmy już od godziny. Przed rozbiciem obozu zajechaliśmy na chwilę przed jurtę znajomych Gana, u których zamówiliśmy jazdę na wielbłądach. Namioty rozbiliśmy tuż przy wydmach. Gan okazał się być bardzo aktywny, nosił nam plecaki, rozwijał tropik, wbijał szpilki...
Chyba do tej pory miał do czynienia z bardzo nieporadnymi turystami. Na kolację postanowiliśmy spróbować wreszcie naszych racji wojskowych. W nocy znów wiało niemiłosiernie i co jakiś czas musiałam wkładać głowę do śpiwora, żeby odetchnąć gorącym co prawda, ale za to wolnym od piachu powietrzem. Rano wstałam o wschodzie słońca i zrobiłam zdjęcia wydm. Po naszych tradycyjnych kanapkach z pasztetem, cebulą, rybą i pomidorem podjechał po nas Gan i zawiózł do pobliskiej jurty, gdzie już spędzano wielbłądy. Wielbłądy te potwornie śmierdziały, miały zaropiałe oczy i krążyły wokół nich muchy, więc już od samego stania w ich pobliżu robiło się niedobrze.
Pani przewodniczka podprowadziła do nas cztery wielbłądy, Gan zmusił je, aby usiadły, a my po kolei dosiadaliśmy naszych wierzchowców. Grzesiek dostał najjaśniejszego (i jak się potem okazało najwolniejszego), ja najmniejszego, Molar najspokojniejszego, a Aśka największego i najbardziej nerwowego (co też się okazało później). Kiedy wstawały, podnosiły najpierw zad, trzeba więc było odchylić się do tyłu, aby nie spaść. Potwornie od nich śmierdziało i co chwilę robiły kupę, sikały i kichały.
Pojechaliśmy w stronę wydm, ja miałam niebywałe szczęście, bo mojego wielbłąda prowadziła przewodniczka, a reszta musiała sobie radzić sama i kierować zwierzęciem za pomocą sznurka przytroczonego do jego nozdrzy (co moim zdaniem jest trochę barbarzyńskim traktowaniem tych zwierząt), oraz krzycząc „cziu... cziu” i ściskając je strzemionami. A przynajmniej zdawało się nam, że tak należy wielbłądami „kierować”, bo przewodniczka oczywiście słowa w innym niż mongolski języku nie potrafiła wypowiedzieć, więc musieliśmy (tzn. pozostała trójka musiała) trochę improwizować.
O ile Molarowi szło to całkiem nieźle, o tyle Grześkowy wielbłąd okazał się być wielkim indywidualistą i flegmatykiem. W pewnym momencie sam z siebie pojechał w stronę wydm i zaczął się na nie wdrapywać, a Grzesiek za nic nie mógł go skierować z powrotem na równinę. Po chwili to samo zrobił wielbłąd Molara, wielbłąd Aśki też zaczął się przymierzać do osobistych wycieczek, więc ja i przewodniczka również pojechałyśmy na wydmy. Tymczasem na wydmach pojawiła się inna grupa turystów i nagle wszystkie wielbłądy zaczęły sobie jeden po drugim siadać. Trzeba było więc zejść i zrobić przerwę. Zrobiliśmy kilka zdjęć, wsiedliśmy na nasze wierzchowce, a przewodniczka zaczęła nas sprowadzać z powrotem na step.
Było to trudne, bo nasze wielbłądy miały wyraźną ochotę przyłączyć się do tamtej grupy. W pewnym momencie wielbłąd Aśki zaczął biec, ona zaczęła krzyczeć, zrobiło się nerwowo. Do tego nasze wielbłądy stłoczyły się ciasno, tak że nie było miejsca na nasze nogi, podnosiłam je więc do góry, a wtedy wypadały mi ze strzemion i nie mogłam ich wsadzić powrotem, bo było za ciasno w tej ciżbie, do tego często zamiast w strzemię trafiałam stopą w odbyt innego wielbłąda. W końcu przewodniczka zamieniła się wielbłądem z Aśką, bo jej był wyjątkowo niespokojny, a podczas tej zamiany wielbłąd Aśki kichnął jej prosto w twarz czymś zielonym.
Moją nogę opluł w tym czasie wielbłąd Molara. Na koniec przewodniczka, na moją prośbę, skróciła mi strzemiona i skierowaliśmy się z powrotem w stronę jurt. Od tej pory było już dość spokojnie. W pewnym momencie spociły mi się ręce i klepnęłam nimi kilka razy o kurtkę, a przewodniczka dała mi znak, żeby tak nie robić. Zrozumieliśmy z tego tyle, że wielbłądy nie lubią szeleszczącego odgłosu, co by wyjaśniało nagły niepokój wielbłąda Aśki, który przyśpieszył dokładnie wtedy, kiedy Aśka wyjmowała z kurtki aparat. Gdy dojeżdżaliśmy do jurty, wielbłąd Grześka był na samym końcu, jakieś dwadzieścia metrów za naszymi i kompletnie nic na niego nie działało, nawet szeleszcząca kurtka.

Cała ta przyjemność kosztowała nas 50 tysięcy tugrików (za dwie godziny jazdy z przewodnikiem). Ja i Aśka uznałyśmy, że jazda na wielbłądach nie jest jednak sportem dla nas, przede wszystkim z powodu tego smrodu, który do tej pory czuję. Chłopcom natomiast bardzo się podobało. W południe Gan zawiózł nas z powrotem w okolice namiotów, gdzie zjedliśmy jabłka z czekoladą, po czym postanowiliśmy wdrapać się na szczyt pobliskiej wydmy. O ile poranek był dość chłodny i na wielbłądach jechaliśmy w kurtkach i długich spodniach, o tyle popołudnie zapowiadało się upalne, rozebraliśmy się więc, wzięliśmy wodę i poszliśmy. Po piasku szło się koszmarnie.
Każdy miał inny patent jeśli chodzi o obuwie: Molar szedł w butach trekkingowych, ja w sandałkach, a Grisza z Aśką boso, ale wszyscy męczyliśmy się tak samo. Piach był przeważnie bardzo kopny i brnęliśmy w nim po kostki, a na każdy jeden krok do góry, przypadało dwie trzecie kroku w dół. Tuż pod szczytem piasek zrobił się tak twardy i ubity, a nachylenie tak strome, że się z wydmy zsuwaliśmy. Trzeba więc było bardzo mocno wbijać palce stóp w piasek, aby działały jak raki. 
W końcu wdrapaliśmy się na górę, gdzie widoki były niesamowite, wydmy ciągnęły się aż po horyzont, piasek zgrzytał pod stopami, słońce prażyło, ale wiał delikatny wiatr, więc było przyjemnie. Nie zazdroszczę jednak tym, którzy przyjeżdżają tu w lecie... Zejście w przeciwieństwie do wchodzenia było błyskawiczne, bo tym razem zyskiwaliśmy owe dwie trzecie kroku. Już na dole zjedliśmy zupki, a potem kolejne racje wojskowe i leżąc na karimatach, obserwowaliśmy jak kolejni turyści wdrapują się na wydmy, idąc po naszych śladach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz