26 września 2010, niedziela

Majarlaj ger camp, Dalandzadgad, Gobi

Wczoraj od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się na krótkie postoje celem załatwienia potrzeb fizjologicznych. Sikanie przebiegało sprawnie, w prawdziwie mongolskim stylu, a zatem panowie szli na prawo, panie na lewo, wszyscy w bezpiecznej odległości dziesięciu - piętnastu metrów. Byliśmy już do takiego załatwiania się w komunie przyzwyczajeni i nie robiło to na nas wrażenia. Tuż przed północą zatrzymaliśmy się przy knajpie na dłuższy postój. Wszyscy Mongołowie jedli ryż z mięsem bądź cujwan i zapijali süütej caajem. Aśka skwitowała to dość nieprzyjaźnie, mianowicie: „Hmm. Najedzą się teraz, a potem będą rzygali.”, ale każdy, kto od siedmiu godzin siedziałby połową pupy w trzęsącym autobusie jadącym po wertepach, byłby nastawiony nieprzyjaźnie. Przezornie nic nie zamawialiśmy, ja zjadłam tylko draże Korsarz, a Grisza snickersa, z racji tego, że jest zapychający i bezpieczny. Po powrocie do autobusu stała się miła rzecz: pani siedząca na bocznym siedzeniu z naszej prawej strony pozwoliła Aśce usiąść obok siebie, tak że Aśka siedziała co prawda bokiem do kierunku jazdy, ale przynajmniej całą pupą, a my mieliśmy trochę więcej miejsca. Podróż i tak była koszmarna, kierowca w pewnym momencie włączył radio, a ja myślałam, że mi głowa pęknie, ponieważ głośnik znajdował się dokładnie nade mną. Po północy wyłączył radio, po to, by znowu je włączyć o czwartej rano. Usiłowałam spać w przeróżnych pozycjach, ale bez przerwy coś było nie tak: kiedy oparłam stopy na ściance i prawie położyłam się na fotelu, zjeżdżałam do przerwy pomiędzy siedzeniem, a ścianką, bądź też łapał mnie skurcz pośladków. Kiedy opierałam głowę na siatce z ubraniami zawieszonej na oknie, siatka wylatywała mi spod głowy przy każdym mocniejszym wstrząsie, czyli średnio co minutę, a ja uderzałam głową o szybę. Kiedy opierałam głowę o szybę, zaczynało mnie boleć gardło i łapać kaszel, bo szyba była lodowata. Kiedy opierałam głowę na ściance przede mną, zaczynałam kaszleć od kurzu, który przedostawał się do środka przez dziurę w podłodze. Kiedy siedziałam wyprostowana, głowa leciała mi bądź na szybę (na której już wiadomo co się działo), bądź na twardą końcówkę siedzenia za mną, bądź na bok na Griszę. Kiedy opierałam się o Griszę, Grisza spadał na mnie i mnie zgniatał. I tak dalej i tak dalej. Wszyscy mieliśmy chyba podobne przejścia, może poza Aśką, która mogła siedzieć tylko i wyłącznie w jednej pozycji, mianowicie wyprostowana. Noc była bardzo jasna z powodu pełni, za oknami widzieliśmy więc idealnie płaską równinę, niczym żółte morze podczas kompletnej flauty. Na zewnątrz było lodowato. Z przodu jechało dwóch kierowców, co samo w sobie było logiczne – jeden miałby jechać za dnia, drugi w tym czasie drzemać, a potem mogłaby nastąpić zamiana. Było jednak inaczej. Otóż jeden z nich jechał bez przerwy przez piętnaście godzin od czwartej po południu do szóstej rano, a drugi w tym czasie siedział obok niego i patrzył na drogę, a raczej na powierzchnię po której się poruszaliśmy. Później doszliśmy do wniosku, że ten drugi po prostu pilnował, żeby właściwy kierowca nie usnął, a gdy to się działo, budził go. Wreszcie słońce zaczęło powoli wschodzić nad Gobi i około szóstej rano, czyli godzinę przed czasem, dojechaliśmy na miejsce.
Najpierw poszliśmy na dworzec zasięgnąć informacji na temat powrotnych autobusów do Ułan Bator i po pewnych trudnościach komunikacyjnych dowiedzieliśmy się, że odjeżdżają one codziennie o 7.30 rano, ale trzeba wcześniej kupić bilety, z tym że „wcześniej”, nie może odbyć się teraz tylko za trzy dni, czyli dokładnie wtedy kiedy będziemy na środku Gobi. Postanowiliśmy pozostawić na razie kwestię biletów i szukać guesthousu opisanego w naszym przewodniku. Zapuściliśmy się więc głębiej w Dalandzadgad, inaczej Omnögöw, opustoszałe i senne miasteczko, gdzie wszystko jest w kolorze piasku: ulice, domy, jurty... Z pewnym trudem znaleźliśmy guesthouse Golden Sands, którego właściciel najwyraźniej wyjechał, a Mongoł, który nas wpuścił, nie potrafił powiedzieć słowa po angielsku i nie można było od niego wyciągnąć informacji na temat ceny. Warunki również były kiepskie: brud, zero prysznica, brzydka ubikacja i umywalka. Do tego wszystkiego nie mieliśmy najmniejszych szans na dogadanie się odnośnie wynajęcia samochodu, więc szybko się stamtąd wynieśliśmy. Obejrzeliśmy jeszcze kilka hosteli, ale wszystkie były raczej drogie, a obsługa bardzo słabo mówiła po angielsku lub rosyjsku. W końcu, po około półtoragodzinnej wędrówce po pustym mieście z plecakami na grzbietach, wróciliśmy w okolice dworca, gdzie (jak się okazało) znajdował się ger camp Majarlaj. I kogo w nim spotkaliśmy? Mianowicie tego samego Francuza, który gościł chłopców z Polski poznanych w hostelu Gana. Francuz ten przywiózł ich tutaj za darmo aż z Cecerleg, oczekując w zamian jedynie towarzystwa. Ponieważ Francuz ma żonę Mongołkę, która pośredniczy w wynajmie samochodów obwożących turystów po Gobi, problem organizacji transportu rozwiązał się sam. Wynajęliśmy jurtę za dziesięć tysięcy tugrików od głowy, która była bardzo ładnie urządzona i wysprzątana, więc byliśmy wniebowzięci.
A gdy się okazało, że z herbaty i kawy można korzystać bez ograniczeń, myślałam, że oszaleję ze szczęścia. Od razu wypiłam trzy kubki kawy, w myśl kolejnej zasady, podobnej z resztą do wszystkich innych zasad, którymi się kierowaliśmy: nigdy nie trać sposobności do wypicia kawy, bo nie wiadomo, kiedy powtórzy się następna. Chłopcy poszli na zakupy, szybko więc zjedliśmy śniadanie, po którym moi towarzysze usnęli jak dzieci. Ja, pomimo koszmarnej nocy, jestem rozbudzona... Przed chwilą wzięłam gorący (!) prysznic, a teraz siedzę sobie przed naszym gerem, wygrzewam się w popołudniowym słońcu, piszę swój dziennik, popijam Borgio, przed sobą widzę jurty, na horyzoncie odcina się wyraźnie Ałtaj Gobijski, obok biegnie droga po której prawie nic nie jeździ i jest tak pięknie, że co chwilę przerywam pisanie i myślę o tym, jak mi dobrze tutaj na Gobi, w jesiennym słońcu, po całonocnych trudach podróży. Do Gana mamy zamiar wrócić za jakieś sześć dni. Gan i jego żona będą przebywać w tym czasie w sanatorium, ale jego córka i ojciec mają zostać w domu. Prawdopodobnie będziemy jedynymi gośćmi, bo Francuzi wynajęli sobie mieszkanie, więc wyprowadzą się na dniach, a jest już po sezonie, więc nikt nowy raczej się nie pojawi.
(...)
Mongolia - jedno wielkie pastwisko, pole namiotowe i parking, jedna długa i szeroka droga oraz jedna wielka ubikacja. Jedno wielkie obserwatorium sputników i spadających gwiazd. Mongolia pachnąca baranim mięsem i mlekiem. Nawet papier toaletowy ma tutaj zapach mleka. Mój żołądek ma już najwyraźniej dość baraniny i süütej caju, gdyż po każdej wizycie w knajpie robi się luźno-wrażliwy. Występuje tu wieczny problem z wodą – rzek i jezior jest mało, a jeśli już się zdarzają, są zazwyczaj mętne i zanieczyszczone krowimi lub końskimi odchodami. Do tego wszechobecny pył.

Wieczór

Po drzemce poszliśmy szukać knajpy, co okazało się być dużym wyzwaniem. W pierwszej dostępnych było tylko sześć dań, więc poszliśmy dalej. W następnej dostępność dań była podobna, ale menu było przetłumaczone na angielski, więc postanowiliśmy zostać, co było naszym największym kulinarnym błędem w Mongolii. Ja i Aśka dostałyśmy zupę z kurczakiem, która była jeszcze całkiem znośna, chłopcy natomiast dostali cujwan z kilkoma kawałkami mięsa (pisząc kilkoma mam na myśli cyfrę mniejszą od pięciu), polany podłym ketchupem (tak!), a do tego süütej caaj, który był... posłodzony. My dostałyśmy herbatę lipton w małych (0,33l) kuflach do piwa. W sąsiedniej sali było chyba karaoke, bo dochodziły stamtąd straszne wycia. W pewnym momencie usłyszeliśmy dźwięk zamknięcia systemu Windows, a za chwilę muzyczkę zmiksowaną z tej właśnie melodyjki. Wizyta w tej knajpie była koszmarem, zarówno kulinarnym jak i estetycznym. Cały mój dobry nastrój diabli wzięli...

Tak gwoli spraw organizacyjnych, jutro o dziewiątej wyjeżdżamy na Gobi. Z przyjemnością zostawię za sobą Dalandzadgad, ale szkoda mi będzie opuszczać ten wygodny ger camp.

Właśnie pani przyniosła nam drewno oraz węgiel, więc będziemy sobie palić w piecu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz