25 września 2010, sobota

Dworzec w Ułan Bator, pekaes do Dalandzadgad

Rano wszędzie leżał śnieg, który stopniał godzinę później. Kiedy opuszczaliśmy hostel Gana, niebo zasnuło się ciężkimi chmurami, zaczął wiać mroźny wiatr i sypać śnieg.

Idąc na przystanek, byliśmy świadkami kolejnego absurdu. Przed sklepem stało rusztowanie, a na nim uwijali się robotnicy naprawiając dach. Rusztowanie stało na schodach, a więc w normalnych warunkach powinno ono mieć dwie nogi krótsze, a dwie dłuższe. Tamto rusztowanie miało wszystkie cztery nogi tej samej długości, w związku z czym ustawiono je... ukośnie, pod kątem sześćdziesięciu stopni od chodnika, a panowie stali na pochyłej kładce i naprawiali dach balansując ciałem.

Teraz siedzimy w autobusie, który ma nas zawieźć do Dalandzadgad. Nazwy tego miasta uczyliśmy się prawie całą wyprawę i dopiero od niedawna jesteśmy w stanie ją wymówić. Za oknem szaleje śnieżyca. Już teraz mogę stwierdzić, że jazda autobusem do Dalandzadgadu zostanie kolejnym kultowym elementem naszej podróży. W autobusie jest miejsca na jakieś 36 osób, a będzie nim jechać około dziesięciu więcej, w tym sześcioro dzieci. Autobus jest kompletną ruiną, oparcia siedzeń sięgają mi dwóch trzecich pleców, co odpowiada połowie pleców chłopców. Już teraz śmierdzi wymiotami, bo, jak już wcześniej chyba wspominałam, Mongołowie rzygają ciągle i wszędzie. Przykład: idą dwie dziewczyny ulicą i rozmawiają, nagle jedna odchodzi na bok, wymiotuje, wyciera buzię, wraca uśmiechnięta do koleżanki i kontynuuje rozmowę, jak gdyby nigdy nic nie zaszło. Tak więc w autobusie roztacza się kwaśny zapach wymiocin, a kierowca właśnie ściera coś z podłogi. Jadą z nami w autobusie takie rekwizyty jak opony, wiadro czy pięciokilogramowy worek mąki. Wszystkie bagaże są upchane pomiędzy siedzeniami i ludźmi, którzy to ludzie przepychają się i przesadzają nawzajem, a mój plecak jest bez przerwy przenoszony z miejsca na miejsce, nie wiem co się z nim dzieje w tym momencie i mam wielką nadzieję, że nikt na niego nie zwymiotuje. Ta podróż będzie istnym koszmarem, jest godzina szesnasta, będziemy jechać przez piętnaście godzin, tak więc dojedziemy na jutro na siódmą rano. To tak jakby jechać zatłoczonym busem z Krakowa do Gdańska bez drogi. Siedzimy we czwórkę na potrójnym siedzeniu z samego przodu i szczerze żałujemy, że nie jesteśmy na podwójnym gazie. Nie możemy postawić stóp płasko na ziemi, bo podłoga w tym miejscu jest ukośna i biegnie w górę w stronę szoferki. Ja i Grisza nie mamy co zrobić z nogami, więc trzymamy je na ściance, która odgradza nas od kierowcy. Aśka siedzi tylko połową pupy, reszta jest w powietrzu. Ratunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz