24 września 2010, piątek

Ułan Bator, hostel u Gana

Dziś rano ja i Aśka zrobiłyśmy Wielkie Pranie, Wielkie z dużej litery, dlatego, że nasze ubrania były tak zakurzone, że każdą rzecz trzeba było wyprać trzy razy, a i tak po trzecim praniu woda z czarnej zrobiła się zaledwie szara. Teraz suszy się to wszystko na sznurkach, a my za chwilę znowu idziemy się najeść. Chyba zaczyna nam powoli brakować witamin, bo wciąż jesteśmy głodni, a każdą możliwość najedzenia się w stylu „dużo i tanio” witamy z wielką radością.

W naszych pokojach jest już tak zimno, że dzisiaj mam zamiar spać w moim puchowym śpiworze. Jutro o szesnastej wyjeżdżamy do Dalandzadgad, czyli stolicy ajmaku gobijskiego, gdzie będziemy szukać jeepa, który obwiezie nas po Gobi.

Wieczór

Zjedliśmy w tym samym miejscu co zwykle. Tym razem byłam już ostrożna i zamówiłam zupę jarzynową, warzywnego chuszuura i sałatki. Zupę dostałam niestety z mięsem baranim, którego przede wszystkim chciałam uniknąć, a po obiedzie, po raz pierwszy w Mongolii, dostałam sraczki. Sprawdziło się więc powiedzenie: „Czego jak czego, ale sraczki w Mongolii nie unikniesz.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz