23 września 2010, czwartek

Ułan Bator, hostel u Gana

A zatem muszę skończyć wczorajszy zapisek. W dzień naszego powrotu znad jeziora Chubsuguł postanowiliśmy się wykąpać, zwłaszcza Molarowie byli tutaj wielkimi orędownikami kąpieli, bo nie zdobyli się oni na kąpiel w jeziorze. Najpierw więc pojechaliśmy do Mörön na małe zakupy i obiad. Tym razem wszyscy zjedliśmy półmisek pełen mięsa i grzybów. Potem odwiedziliśmy ciekawą mongolską instytucję, mianowicie, publiczny prysznic.
Przybytek wyglądał podobnie do publicznej toalety, był tylko trochę większy i za 1200 tugrików dostawało się numerek, a następnie wysprzątaną po poprzednim użytkowniku kabinę prysznicową o całkiem znośnym standardzie. (Z resztą, co ja tutaj wypisuję… w sytuacji gdy człowiek myje się raz na trzy dni w lodowatej wodzie z jeziora, to wtedy każdy prysznic posiada znośny standard, już poprzez sam fakt bycia prysznicem, a nie jeziorem.)
Nader interesujące sceny zaczęły się rozgrywać w momencie, kiedy chciałam skorzystać z ubikacji. Razem z Griszą wypatrzyliśmy ubikację, a więc pierwszy skorzystał z niej Grisza (zakładając, że jak się płaci za prysznic, to ubikacja jest już w cenie). Po nim chciałam wejść ja, ale wtedy pani prysznicowa zagrodziła mi drogę mówiąc coś po mongolsku. Ponieważ miałam bardzo dużą potrzebę, po jej odejściu postanowiłam jednak zaryzykować i wejść do toalety. Zaraz po moim wejściu pani przybiegła z powrotem i zaczęła walić pięścią w drzwi, krzyczeć, kopać je i szarpać za klamkę. Tak się przeraziłam, że wyszłam nie załatwiwszy się. Pani dalej wrzeszczała i patrzyła na mnie morderczym wzrokiem, a ja nie wiedziałam o co chodzi. Kiedy znowu się oddaliła, Grisza zachęcił mnie, żebym poszła jeszcze raz, obiecując, że w tym czasie stanie przy drzwiach i będzie mnie bronił przed krewką babcią klozetową. Babsztyl oczywiście znowu przyleciał i zaczął robić te same sceny – wrzask, walenie w drzwi i tak dalej… Koszmar. Grisza chciał się jakoś dogadać, pytał po rosyjsku o co jej chodzi, wyjął pieniądze, aby jej zapłacić za tę przeklętą ubikację, ale do baby nic nie docierało, dalej waliła w drzwi, rzucała się na nie całym ciałem i wrzeszczała coś, co brzmiało jak straszne przekleństwa.
W końcu Grzesiek też zaczął na nią krzyczeć, a ja stałam po drugiej stronie drzwi tak zestresowana, że o załatwieniu potrzeby nie mogło być mowy. W końcu wyszłam, bo bałam się, że baba w końcu wyważy te drzwi, wpadnie tam i mnie pobije czymkolwiek co jej wpadnie w ręce. Wyszłam więc z duszą na ramieniu, baba patrzyła na mnie wzrokiem, który mroził krew w żyłach i dalej złorzeczyła, w końcu podała nam karteczkę na której napisane było „00 – 300” Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co to znaczy, więc zignorowaliśmy to. Kilka dni później zaobserwowaliśmy, że w Mongolii symbolem 00 oznaczone są właśnie toalety. Tak więc kobita chciała po prostu nam zakomunikować, że toaleta jest płatna oddzielnie, ale w takim razie nie rozumiem, dlaczego po prostu nie wzięła pieniędzy od Griszy... Kolejna zagadka.

Gorący prysznic na szczęście wynagrodził mi częściowo cały ten stres, po nim czyściutcy i pachnący pojechaliśmy dalej. Około dwudziestej zatrzymaliśmy się na nocleg. Po wyjściu z auta wiedzieliśmy już, że po ekstremum zimna nad Chubsugułem tego wieczoru zapowiada się ekstremum wiatru. Wiało tak mocno, że z trudem mogliśmy ustać na nogach. Jakoś udało nam się rozbić nasz biedny, mocno pogięty już namiocik, po czym uznaliśmy, że gotowanie herbaty na tym wietrze nie ma najmniejszego sensu, zatem postanowiliśmy stanąć sobie za samochodem, gdzie wiało stosunkowo najsłabiej i zamiast herbaty wypić piwo.
Wiało okrutnie, a najgorszy był kurz, który właził do oczu, uszu, nosa i ust. Załatwianie się było problematyczne – najpierw należało przemyśleć pozycję względem wiatru, tak aby nie obsikać sobie twarzy, tudzież nie dostać w nią zużytym papierem toaletowym. Bardzo źle spaliśmy tej nocy. Tropik trząsł się na wietrze, wydając przy tym głośny, szeleszczący odgłos i mieliśmy wrażenie, że szpilki za chwilę wyskoczą z ziemi. Drobniutki pył wdzierał się do namiotu, tak więc jeszcze przed pierwszym tej nocy zaśnięciem nasze śpiwory były kompletnie zakurzone. Rano odbyło się wielkie trzepanie śpiworów, mat, ubrań oraz czyszczenie naczyń. Wszystko było szare od kurzu.
Tego dnia mieliśmy do przejechania 400 kilometrów, zebraliśmy się więc dość wcześnie i wyruszyliśmy w podróż. Jakość drogi nie odbiegała dalece od codziennych mongolskich standardów, w związku z tym morale nasze obniżało się wraz z każdym kolejnym wertepem. Zapadał już zmrok, kiedy skręcaliśmy w kolejną wyboistą drogę, na początku której wzięliśmy autostopowicza. Mongoł wsiadł, wyjął z kieszeni dwie sztuczne szczęki, górną i dolną, wsadził je sobie do buzi, po czym zaczął robić zdjęcia krajobrazu telefonem komórkowym, zupełnie jak turysta (którym zdecydowanie nie był). Było już ciemno, kiedy dojechaliśmy na miejsce noclegu w pobliżu klasztoru Amarbajasgalant. Handa naznosił nam drewna (widać też był głodny), a my ledwo żywi, zabraliśmy się za gotowanie. Nie mieliśmy na to najmniejszej ochoty ani sił, ale wszystko wskazywało na to, że jest to nasze ostatnie wspólne gotowanie, więc postanowiliśmy się poświęcić.
Potem naszą czwórkę czeka już tylko wyprawa na Gobi, gdzie gotowanie na ogniu będzie raczej wykluczone. Najpierw przyrządziliśmy więc naszą stałą zupę warzywną, a potem chyba największą porzygałę wyjazdu – ryż z konserwą, przyprawą do gulaszu i jedną, maleńką cebulką stepową. Uratowała nas Aśka, która zrobiła nam sałatkę jarzynową z kawałka cebuli, marchwi, kapusty i oleju. Na koniec upiekliśmy ziemniaki, zjedliśmy je z solą, zostawiliśmy wszystkie gary i menażki tak jak leżały i poszliśmy spać – tak było zimno. W nocy obudziły mnie jakieś hałasy – stado koni czy też bydła przechodziło obok naszych namiotów. Jedyny ślad ich obecności rankiem to wylizane do czysta menażki i wypita woda z garnka, którą wlałam wieczorem, żeby się odmoczył.
Rano poszliśmy zwiedzać klasztor Amarbajasgalant Chijd i była to chyba najładniejsza z tych niewielu budowli, jakie znajdują się w Mongolii. Jest to rozległy kompleks zbudowany w chińskim stylu, ogrodzony dwoma murami. Za pierwszym murem znajduje się okrągły plac, na którym co roku w sierpniu odbywa się rytualny taniec masek cam. Dalej stoi mur wewnętrzny (tzw. jampal), który ma zatrzymywać złe duchy oraz pawilon z rzeźbami strażników strzegących czterech stron świata. Za murami widać rozmaite wieże i kilka świątyń. Za murem wewnętrznym znajdują się mieszkania dla mnichów, teraz już opustoszałe, bo mnisi przenieśli się do miast na zimę. Na wzgórzu nad klasztorem stoi biała świątynia służąca mnichom do medytacji – wchodzi się tam długimi schodami aż do wielkiego pomnika Buddy otoczonego wieloma małymi posążkami, również wyobrażającymi Buddę. Na prawo od niej znajduje się wielka złota rzeźba Buddy, do której również prowadzą biało czerwone schody z latarniami w kształcie kwiatów. Podeszliśmy pod obydwa miejsca, po czym powróciliśmy do Handy.
Tego dnia powróciliśmy do Ułan Bator. Wjazd do stolicy zajął nam godzinę, podczas której przebijaliśmy się przez korki i było to coś, czego nigdy nie zapomnimy. To co się wyprawiało na tak zwanej jezdni przechodziło ludzkie pojęcie. Spychacz w Ułan Ude oraz urocze, dziecinne niemal zdziwienie Svena, wyrażone prostym „Wie funktioniert das?” absolutnie nie sprosta konkurencji z miastem prawdziwego drogowego chaosu, jakim jest Ułan Bator. Cóż tam się działo?
Ano na przykład samochody jechały sobie dwoma pasami, po czym, gdy owe pasy robiły się zbyt zatłoczone, na piaszczystym poboczu tworzył się trzeci pas, którym kierowcy usiłowali wepchnąć się na te „lepsze” pasy, a gdy ten nie wystarczał, tworzył się kolejny, i tak aż do miejsca, w którym zaczynały się płoty domostw. Takie drobiazgi jak na przykład latarnia czy dziura nie były żadną przeszkodą w poszerzaniu się drogi. Samochody oczywiście trąbiły na siebie bez przerwy, był to istny koncert klaksonów, tych wyższych, niższych, dłuższych, krótszych, przerywanych, ciągłych, bliższych, dalszych… W pewnym momencie minął nas samochód, który miał (muszę wymieniać po dwukropku): rozbitą przednią szybę, wybite boczne, wgnieciony tył i bok oraz przekrzywione oparcia.
Dodatkowo na przedniej szybie zrobił się pajączek, który normalnemu kierowcy uniemożliwiałby zobaczenie czegokolwiek, co się dzieje na drodze, ale nie Mongołce, która jechała absolutnie niewzruszona i zobojętniała, zobojętniali byli również wszyscy kierowcy, którzy jechali obok niej, ot zwyczajny obrazek na mongolskiej drodze… W kolejnym momencie, a momentów takich było wiele, ujrzeliśmy ciężarówkę wwożącą na przyczepie do Ułan Bator trzy ogromne kawałki skały (po co?), obok niej znak drogowy, a pomiędzy nimi mały samochód osobowy, kierowcę którego najwyraźniej zbyt poniosła fantazja i chcąc sprytnie wepchnąć się na „lepszy” pas, zaklinował się pomiędzy ciężarówką a znakiem. Po tym, jak ujrzeliśmy ten nader ciekawy obrazek, sami uderzyliśmy tylnym zderzakiem w słup. Grisza spędził kwadrans bez przerwy filmując mongolski ruch uliczny.
Wreszcie dojechaliśmy do hostelu Gana, który wyraźnie zdenerwowany oczekiwał naszego powrotu i ze strachem wypytywał o nasze wrażenia i czy wszystko było „good”. Powiedzieliśmy, zgodnie z prawdą, że było wspaniale, a Handa jest genialnym kierowcą. Niestety, ze względu na zbyt małą ilość turystów Gan zdążył już zwinąć jurtę, dał nam więc do dyspozycji dwa podwójne pokoje. Od razu po rozpakowaniu się, poszliśmy do tej samej knajpy co ostatnio, czyli tej gdzie dają dużo i tanio. Zamówiłam zatem mój ulubiony cujwan i sałatkę, Aśka cujwan wegetariański i chuszuura z ziemniakami, Molar – miskę mięsa z grzybami i mięsne chuuszury, a Grisza bajnsztaj czaj i buudze. Znowu się bezsensownie przejedliśmy, tak że po powrocie brakło sił na wypicie wódki z okazji urodzin Aśki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz