20 września 2010, poniedziałek

Obóz nad Jeziorem Chubsuguł

Odnośnie wczorajszej nocy: wieczorem temperatura spadła do tego stopnia, że przy ognisku siedziałam ubrana we wszystko co miałam, za wyjątkiem spodni przeciwdeszczowych: koszulkę, bluzę, polar, drugi polar, windstopper, kurtkę, czapkę, rękawiczki, spodnie z polaru, spodnie zwykłe, skarpety, grube skarpety i buty.
Do momentu, w którym siedzieliśmy blisko ogniska, a w naszych kubkach znajdowała się gorąca herbata z dodatkiem wódki, było nam względnie ciepło. Kiedy na chwilę oddalaliśmy się od ogniska za potrzebą bądź w celu przyniesienia czegoś z namiotu, uczucie ciepła momentalnie znikało i po powrocie trzeba było długo czekać aby pojawiło się ponownie. Kiedy w naszych kubkach zabrakło herbaty z dodatkiem wódki, uczucie ciepła zniknęło ostatecznie, a zatem uznaliśmy, że jedyną metoda przywrócenia jego namiastki, będzie wejście do naszych puchowych śpiworów.
W związku z ilością noszonych przez nas sztuk odzieży, rozbieranie się do spania było długotrwałą, a zatem dość przykrą czynnością. W nocy temperatura spadła poniżej zera. Salka nad moją głową zamarzła, ponieważ skraplała się na niej para mojego oddechu, a zatem mój śpiwór również zamarzł dotykając salki. W nocy było mi ciepło do momentu, kiedy się nie ruszałam. Przy najmniejszym ruchu, wytwarzały się mikroprądy powietrzne, które wwiewały zimne powietrze do wnętrza śpiwora i sprawiały, że zaczynałam marznąć.
Rano cała powierzchnia plaży była zamarznięta, a więc Molar, który wstał najwcześniej z nas, obudzony – niespodzianka! - zimnem, o mały włos nie wjechał do jeziora usiłując nabrać wody. Woda w plastikowych butelkach zamarzła na kamień, podobnie jak reszta herbaty z wczorajszego wieczora. Na szczęście dzień wstał słoneczny, ale ociepliło się dopiero około jedenastej. W południe zdecydowaliśmy się pójść na wycieczkę wzdłuż brzegu jeziora.
Zostawiliśmy namioty, wzięliśmy tylko jeden plecak z ciuchami na wielce prawdopodobną okoliczność ochłodzenia się. Szliśmy brzegiem, wiał lodowaty wiatr, lodowaty do tego stopnia, że kompletnie odmarzły mi uszy, pomimo tego, że miałam na głowie czapkę z polaru i kaptur. Po drodze spotkaliśmy dwoje Anglików wypoczywających na ławce i czekających na transport do Chatgal. Poinformowali nas, że podążając dalej tą ścieżką dojdziemy do restauracji, ale niestety, wszystkie jurtowiska, a tym samym restauracje, które mijaliśmy po drodze były pozamykane na cztery spusty.
W końcu doszliśmy do przepięknego cypla pokrytego białym żwirem, z samotnie rosnącą żołtą sosną, która odcinała się malowniczo na tle turkusowego jeziora. Za cyplem napotkaliśmy Mongoła, którego zapytaliśmy o miejsce, gdzie można coś zjeść, bo byliśmy już bardzo głodni i zmęczeni. Mongoł, który mówił trochę po rosyjsku, zaprosił nas do swojej jurty. Po raz pierwszy w życiu weszliśmy do prawdziwej, zamieszkanej przez nomadów jurty. W samym centrum znajdował się piecyk, z którego przyjemnie buchał ogień. Piecyk miał na środku okrągły otwór, do którego wkładało się wielką misę służącą do gotowania wszystkiego – od herbaty po zupę.
Piecyk miał komin, który wychodził przez otwór w dachu jurty. Tego dnia otwór był do połowy odsłonięty, ale można go było w zależności od temperatury całkowicie odkryć, albo zasłonić. Po lewej stronie stało wysokie łóżko, a na ścianach wisiały końskie uprzęże, stała tam również piła elektryczna oraz półka z maszyną do szycia i starym magnetofonem. Naprzeciwko wejścia znajdowała się półka z telewizorem, który na czas gotowania wyłączono. Po prawej stronie stały pomalowana w kwiaty szafka i półka z przyborami kuchennymi, drugie łóżko, a obok niego wisiały ubrania.
Zabawny był sposób wykorzystywania rusztowania jurty - za drewniane paliki, które z zewnątrz owinięte są wojłokiem, powsuwane były rzeczy codziennego użytku, takie jak grzebień, szczoteczka do zębów czy książka. Kiedy weszliśmy, żona Mongoła wzięła do ręki dużą, szarą kostkę zielonej herbaty, odkroiła kawałek, wrzuciła go do misy, a następnie zalała wodą, mlekiem, posoliła i zaczęło się to wszystko gotować pod przykryciem.
Od czasu do czasu odkrywała misę i ściągała kożuch z powierzchni wywaru. Kiedy süütej caaj był gotowy, gospodarz przelał herbatę do wielkiego czajnika i porozlewał nam do małych miseczek. W tym czasie gospodyni pokroiła chleb i ser, wrzuciła to wszystko do miski wypełnionej ciastkami i podała nam jako zakąskę do herbaty. Zaczęliśmy pałaszować, zachwalając na migi poczęstunek. Wtedy gospodarz poczęstował nas kawałkiem wysuszonego sera, zrobionego prawdopodobnie z kożucha mleka jaka. Był dosyć twardy, ale łamliwy, o kwaśnym smaku. Po wstępnym poczęstunku, gospodyni przystąpiła do gotowania zupy.
Najpierw zagniotła ciasto z mąki i wody, potem rozwałkowała je na cienkie placki i pokroiła w paski. Następnie zdjęła ze sznura wysuszone mięso jaka i pokroiła na małe kawałki. Wszystko to wrzuciła do gotującej się wody, po czym dodała czosnek i sól. My w tym czasie zajadaliśmy pyszny chleb z grubymi kawałkami sera i popijaliśmy cudownie rozgrzewający süütej caj. Kiedy danie było gotowe, każde z nas dostało po misce pożywnej zupy, z wierzchu obficie posypanej koperkiem. Zupa była pyszna, a przede wszystkim gorąca. Mięso przypominało trochę w smaku wołowinę. Grisza skończył pierwszy, powiedział kulturalnie bajarlaa , oddał miskę i… dostał drugą, taką samą porcję zupy.

Aśka była trochę przerażona oddając swoją, ale pokręciła przy tym znacząco głową, tak więc nie dostała następnej. Ja uznałam, że na wyprawie nigdy nie należy tracić sposobności najedzenia się do syta (podobnie jak umycia się) i postanowiłam zjeść jeszcze jedną porcję, Molar – jakże by inaczej – również. Nie wiedzieliśmy, czy mamy płacić nomadom za jedzenie, czy raczej odwdzięczyć się w inny sposób, ale ponieważ nie mieliśmy przy sobie nic, co można było im zostawić, Grisza zapytał po prostu o cenę obiadu, którą wyliczyli na dziesięć tysięcy tugrików za wszystko, co było dość niską ceną za tak obfity posiłek z przystawką i dokładką,w dodatku zjedzony w prawdziwej jurcie. Jak nie trudno się domyślić, po tej uczcie byliśmy tak ociężali, że ledwo wytoczyliśmy się na zewnątrz i zrobiliśmy to dość niechętnie – w jurcie przy piecyku było tak ciepło!

Udaliśmy się w drogę powrotną, na szczęście wiatr osłabł, więc było nam odrobinę cieplej. Po powrocie Grisza zdobył się na iście bohaterski czyn – wykąpał się! Znając jego entuzjazm do kąpieli oraz biorąc pod uwagę temperaturę i stopień zmarznięcia po powrocie ze spaceru, uznałam, że warto odnotować ten fakt. Kąpiel Griszy wyglądała dosyć komicznie, ponieważ z powodu wieczornego zimna, Grisza kąpał się… w czapce. W pół godziny po zakończeniu kąpieli jego „suszące się” na pniu kąpielówki zamarzły i zrobiły się całkiem twarde.

Wieczorem postanowiliśmy rozpalić ogromne ognisko, aby jak najdłużej i jak najbardziej się przy nim ogrzać. Ja właśnie wypiłam kubek herbaty z wódką, więc jest mi dobrze, ale wiem, że to uczucie nie potrwa długo i za chwilę będę się trząść z zimna. Wcześniej musiałam na chwilę przerwać pisanie, gdyż pomimo rękawiczek zgrabiały mi ręce. Jest teraz godzina osiemnasta, a termometr pokazuje 1 stopień powyżej zera.
Miesiąc miodowy, psiakość.(…)

Godzina dziewiętnasta – temperatura spadła do 0 stopni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz