Przymusowy postój w drodze nad Jez. Chubsuguł, na południe od Chatgal
Wieczór
Wczoraj dojechaliśmy do Mörön w bardzo złym stanie psychicznym – od ciągłego podskakiwania na wertepach, z mózgu zrobiło nam się masło. Po wyjściu z auta wszystkim nam kręciło się w głowach. Ponieważ po drodze nie widzieliśmy zbyt wielu drzew i byłby problem z rozpaleniem ogniska, postanowiliśmy zjeść kolację w Mörön.
Ja i Aśka zamówiłyśmy tradycyjnie cujwan, przy czym tym razem Aśka musiała zjeść cujwan z mięsem, jako że wielkich problemów nastręczyło wytłumaczenie paniom z czajnego gazaru, że jeden cujwan chcemy dostać z samymi warzywami. Kiedy w końcu udało nam się to zakomunikować, okazało się, że… cujwanu bez mięsa nie ma. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie dlaczego był dostępny cujwan z mięsem, ale nie było cujwanu bez mięsa.
Grisza zjadł półtorej porcji zupy z buudzami, półtorej, gdyż głodomór Molar zamówił sobie radośnie porcję mięsa z grzybami, jajkiem i ryżem oraz tę samą co Grisza zupę i niestety poległ. Tak, tak – Molar poległ – nie zjadł wszystkiego. Nawet on miał swoją chwilę słabości. Restauracja sama w sobie zbyt zachęcająca nie była, ale jedzenie było pyszne. To znaczy wtedy nam się tak wydawało. W drodze powrotnej znad Jeziora Chubsuguł poszliśmy w to samo miejsce, ale już tak zachwyceni nie byliśmy.
Jak widać stopień satysfakcji z serwowanego jedzenia zależy wprost proporcjonalnie od uczucia głodu oraz stopnia transformacji mózgu w masło. Tamtego dnia wszyscy mieliśmy kryzys po siedmiogodzinnej jeździe i byliśmy niezwykle głodni, co tłumaczy nasze entuzjastyczne podejście do potraw w tamtej knajpie.
Obóz rozbiliśmy siedem kilometrów za Mörön. Zachód słońca był tego wieczoru niesamowicie czerwony i piękny, ale jak to zwykle bywa, cały zachód słońca przesiedziałam jadąc w samochodzie z aparatem na siedzeniu obok, a na postój zatrzymaliśmy się dokładnie wtedy, kiedy słońce schowało się za góry i żadnej czerwieni już nie było, tylko chłód i szarówka. Życie.
Rano zjedliśmy wspaniałe śniadanie, które składało się z kanapek z rybą, pasztetem, serem, papryką, ogórkiem i cebulą. Była to prawdziwa rozpusta, która zazwyczaj zdarzała się nam dzień po dokonaniu zakupów. Handa tym razem nie śniadał z nami – widocznie miał już dość naszego survivalowego jedzenia – i zjadł chuszuura, który został mu z wczorajszego obiadu. Dziś jest bardzo zimno, a my właśnie złapaliśmy gumę jadąc nad Jezioro Chubsuguł, nad którym będzie jeszcze zimniej.
Ja i Aśka zamówiłyśmy tradycyjnie cujwan, przy czym tym razem Aśka musiała zjeść cujwan z mięsem, jako że wielkich problemów nastręczyło wytłumaczenie paniom z czajnego gazaru, że jeden cujwan chcemy dostać z samymi warzywami. Kiedy w końcu udało nam się to zakomunikować, okazało się, że… cujwanu bez mięsa nie ma. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie dlaczego był dostępny cujwan z mięsem, ale nie było cujwanu bez mięsa.
Grisza zjadł półtorej porcji zupy z buudzami, półtorej, gdyż głodomór Molar zamówił sobie radośnie porcję mięsa z grzybami, jajkiem i ryżem oraz tę samą co Grisza zupę i niestety poległ. Tak, tak – Molar poległ – nie zjadł wszystkiego. Nawet on miał swoją chwilę słabości. Restauracja sama w sobie zbyt zachęcająca nie była, ale jedzenie było pyszne. To znaczy wtedy nam się tak wydawało. W drodze powrotnej znad Jeziora Chubsuguł poszliśmy w to samo miejsce, ale już tak zachwyceni nie byliśmy.
Jak widać stopień satysfakcji z serwowanego jedzenia zależy wprost proporcjonalnie od uczucia głodu oraz stopnia transformacji mózgu w masło. Tamtego dnia wszyscy mieliśmy kryzys po siedmiogodzinnej jeździe i byliśmy niezwykle głodni, co tłumaczy nasze entuzjastyczne podejście do potraw w tamtej knajpie.
Obóz rozbiliśmy siedem kilometrów za Mörön. Zachód słońca był tego wieczoru niesamowicie czerwony i piękny, ale jak to zwykle bywa, cały zachód słońca przesiedziałam jadąc w samochodzie z aparatem na siedzeniu obok, a na postój zatrzymaliśmy się dokładnie wtedy, kiedy słońce schowało się za góry i żadnej czerwieni już nie było, tylko chłód i szarówka. Życie.
Rano zjedliśmy wspaniałe śniadanie, które składało się z kanapek z rybą, pasztetem, serem, papryką, ogórkiem i cebulą. Była to prawdziwa rozpusta, która zazwyczaj zdarzała się nam dzień po dokonaniu zakupów. Handa tym razem nie śniadał z nami – widocznie miał już dość naszego survivalowego jedzenia – i zjadł chuszuura, który został mu z wczorajszego obiadu. Dziś jest bardzo zimno, a my właśnie złapaliśmy gumę jadąc nad Jezioro Chubsuguł, nad którym będzie jeszcze zimniej.
Wieczór
Obóz nad Jeziorem Chubsuguł
Koło zostało zmienione sprawnie, szybko więc dojechaliśmy do Chatgal, w którym grupa handlarek usiłowała zaciągnąć mnie do sklepu i sprzedać mi swetry, biżuterię i jedzenie. Po ich nieudanych próbach pojechaliśmy dalej w kierunku jeziora Chubsuguł. Gdy wjeżdżaliśmy do parku krajobrazowego, powitała nas tabliczka z ciekawą informacją dotyczącą opłaty za wstęp do parku narodowego, po przetłumaczeniu brzmiącą następująco: „Obcokrajowcy – 3000Ŧ, Mongołowie – 300Ŧ”. Zapłaciliśmy więc 3000 tugrików, pojechaliśmy dalej i oczom naszym ukazała się przepiękna błękitna zatoka otoczona drzewami.
Na samym początku usiłowaliśmy znaleźć miejsce na rozbicie namiotów w okolicach ger campów, ale dowiedzieliśmy się, że jest tam zakaz i spać można tylko w jurtach, co z resztą musi stanowić bardzo korzystną okoliczność dla miejscowych. Poszliśmy więc do pobliskiego jurtowiska zapytać o nocleg. Pan z ger campu, na nasze pytanie o cenę, zapytał skąd jesteśmy. Po naszej odpowiedzi zastanowił się chwilę i z miną człowieka, który ma się za wielkiego znawcę tematu rzucił cenę: 25 tysięcy tugrików. Lekko zdziwieni, zapytaliśmy, czy jest to cena za całą jurtę, a on na to, że nie, że jest to cena za osobę…
Na samym początku usiłowaliśmy znaleźć miejsce na rozbicie namiotów w okolicach ger campów, ale dowiedzieliśmy się, że jest tam zakaz i spać można tylko w jurtach, co z resztą musi stanowić bardzo korzystną okoliczność dla miejscowych. Poszliśmy więc do pobliskiego jurtowiska zapytać o nocleg. Pan z ger campu, na nasze pytanie o cenę, zapytał skąd jesteśmy. Po naszej odpowiedzi zastanowił się chwilę i z miną człowieka, który ma się za wielkiego znawcę tematu rzucił cenę: 25 tysięcy tugrików. Lekko zdziwieni, zapytaliśmy, czy jest to cena za całą jurtę, a on na to, że nie, że jest to cena za osobę…
Podziękowaliśmy grzecznie, mówiąc, że się naradzimy i postanowiliśmy zabrać plecaki z niezbędnym ekwipunkiem i iść na północ wzdłuż brzegu, a następnym razem na pytanie skąd jesteśmy, odpowiedzieć, że z Mozambiku. Spakowaliśmy więc plecaki i wyruszyliśmy w drogę. Pejzaż zapierał dech w piersiach: woda w jeziorze miała kolor intensywnie turkusowy, a brzegi porośnięte były żółtymi i zielonymi modrzewiami. Po drodze niestety źle skręciliśmy i szliśmy wąziutką ścieżką, porośniętą trawami i krzakami, pokrytą ziemią, luźnymi kamieniami oraz liśćmi.
Z lewej strony wyrastała tajga, z prawej mieliśmy przepaść, a poniżej jezioro rozbijające się o skały. Wreszcie pokonaliśmy ten straszny odcinek i odnaleźliśmy na powrót szlak, który biegł szczytem wzgórza, a potem lasem. Znaleźliśmy kapitalne miejsce na nocleg – polankę z dojściem do plaży, miejscem na ognisko, zapasem drewna i pniami do siedzenia. Od razu po przyjściu na miejsce, gdy byłam jeszcze mocno rozgrzana, jako jedyna z towarzystwa zdobyłam się na kąpiel.
Teraz siedzimy przy ogniu i grzejemy się, zupełnie jak za starych, dobrych czasów w tajdze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz