19 października 2010, środa

Tea Horse Guesthouse, Tiger Leaping Gorge, Pn. Yunnan

Rano Mama Naxi dała nam banana oraz amulety na szczęście – kolorowe woreczki na sznurku z ziołami w środku i kawałkiem blaszki na zewnątrz. Do Tiger Leaping Gorge pojechaliśmy busem zorganizowanym przez guesthouse za trzydzieści juanów od osoby. Towarzyszyły nam jeszcze dwie Irlandki. Jechaliśmy około dwóch godzin, po czym przesiedliśmy się do innego busa (dlaczego? - nie wiadomo) i dojechaliśmy do Jane’s Guesthouse, który jest bazą wypadową na szlak Tiger Leaping Gorge.

Przepakowaliśmy się, gdyż Grisza tradycyjnie miał nieść wszystkie graty, zostawiliśmy jeden plecak w przechowalni i postanowiliśmy podjąć jeszcze raz próbę zakupienia bandaża elastycznego i pastylek na kaszel. Zapytaliśmy więc Jane o najbliższą aptekę. Jane pytania oczywiście nie zrozumiała, ale jak każda Chinka uznała, że może się domyślić, o co pytamy, wykombinowała więc sobie, że pytamy o początek szlaku i tam też nas skierowała. Poszliśmy, żadnej apteki oczywiście nie było, ale już machnęliśmy na to ręką.

Szlak biegł początkowo betonową drogą, potem błotnistą ścieżką koloru srebrnoszarego, która robiła się coraz bardziej i bardziej błotnista, aż zaczęliśmy tonąć w błocie po kostki. Po około dwóch godzinach doszliśmy do pierwszego przystanku, którym był Naxi’s Family Guesthouse. Zjedliśmy tam obiad – smażoną wieprzowinę z zieloną papryką, wieprzowinę z gorzkim melonem, oraz smażone warzywa. Wahaliśmy się czy iść dalej ze względu na moje kolano, ale w końcu (jak zwykle) przeważyła opcja bardziej ryzykowna – idziemy! Poszliśmy i był to bardzo dobry wybór - trasa nie była specjalnie trudna (zwłaszcza w porównaniu do Emei Shan), a nagrodzeni zostaliśmy pięknym widokiem ośnieżonych szczytów Haba Shan.
Szliśmy ścieżką porośniętą subtropikalną roślinnością prowadzącą skrajem kanionu, w dole brunatna Jangcy wiła się leniwą wstęgą wśród wzgórz, a nad nią górowały białe czapy pięciotysięczników. Wreszcie dotarliśmy do miejsca położonego najwyżej, czyli na 2 600 metrów. Ośnieżone góry były zachwycająco blisko, dzieliła nas od nich „tylko” wąska przepaść kanionu Jangcy. Stamtąd pozostawało już tylko zejść kawałek na dół, aby osiągnąć nasz cel - Tea Horse Guesthouse. Zajęło nam to około godziny. Tam też wzięliśmy prysznic (po ciemku, bo akurat wysiadł prąd) i najedliśmy się do woli, podziwiając spektakularny wschód księżyca na tle ośnieżonych gór. Kolano wreszcie trochę odpuściło, co prawda nadal kuleję i obciążam głównie lewą nogę, ale czuję się już o wiele pewniej niż dzisiejszego poranka. Jak zwykle – największym problemem okazała się moja głowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz