18 października 2010, wtorek

Hostel Mama Naxi, Lijiang, Pn. Yunnan

Wczoraj dojechaliśmy na miejsce po godzinie dwudziestej. Wsiedliśmy do busika i pokazaliśmy kierowcy mapkę z zaznaczonym hostelem – Mama Naxi’s Guesthouse. Pani busikowa trochę pobłądziła, popytała znajomych, w końcu wysadziła nas przy wjeździe do starego miasta i kazała iść przed siebie. Poszliśmy więc, ale nie wyglądało to za dobrze – miasteczko, choć urokliwe, było labiryntem wąskich uliczek. W pewnym momencie zapytaliśmy o drogę Chinkę, która – o radości! – mówiła po angielsku i wiedziała dokładnie gdzie jest nasz guesthouse, więc po prostu poszliśmy razem z nią. Weszliśmy do wspólnego pokoju z barem, stary Chińczyk wręczył nam klucz i pokazał pokój.

Nie posiada okien ani łazienki i dochodzą do niego wszystkie odgłosy z podwórka, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami, zwłaszcza po tych wszystkich niewygodach, których już doświadczyliśmy. Wspólna łazienka jest całkiem schludna i nawet ma jedną normalną ubikację (jak dotąd każdą ubikację stanowi dziura w podłodze i miejsce na stopy.) Na ławce tuż obok drzwi do naszego pokoju mieszka sobie rodzina czterech kotów, które przeważnie śpią przytulone do siebie i wyglądają wtedy jak wielka futrzana kula z czterema mordami.

Dziś rano oddaliśmy się naszej ulubionej rozrywce w Chinach, czyli poszukiwaniu jedzenia. Ceny na starym mieście były zaporowe, wyszliśmy więc poza jego mury szukając obskurnej jadłodajni. Znaleźliśmy ich całe mnóstwo, więc na pierwszy ogień poszły bułki na parze z mięsem i kapustą, potem jiaotzi z mięsem, a na koniec pyszna zupa. Potem błąkaliśmy się trochę po starówce, która jest nienaturalnie śliczna – labirynt wąskich, krętych uliczek wyłożonych kostką brukową, wzdłuż nich tradycyjne domki, mnóstwo kwiatów, rzeczka, małe, półokrągłe mostki... Lijiang uległo zniszczeniu w czasie trzęsienia ziemi w 1996 r., a zatem zabudowa jest stosunkowa nowa, mimo że naśladuje tradycyjny styl architektoniczny ludu Naxi. Niestety, choć urokliwe, miasteczko jest trochę sztuczne i widać (zwłaszcza po sklepach z pamiątkami i drogich restauracjach), że zostało przebudowane z myślą o turystach. Pokręciliśmy się też trochę po straganach z jedzeniem – ciekawie wyglądały karmelizowane robaki oraz smażone larwy szerszeni wydłubywane z gniazd na oczach klientów.
Myśleliśmy o zjedzeniu obiadu w jednej z restauracji, ale ceny były niepoważne,  w dodatku restauracje te świeciły pustkami, wyszliśmy więc znowu na przedmieścia. Naczelna zasada stołowania się w chińskich knajpach brzmi: zawsze wchodź do knajpy pełnej miejscowych oraz im większy syf, tym smaczniejsze jedzenie. Bedzie tanio, smacznie, świeżo i autentycznie. Ładna knajpa z angielskim menu oznacza tyle, że będą tam jadać tylko turyści, a zatem będzie drogo, a jedzenie może być nieświeże, do tego zwesternizowane. Na przedmieściach pojawiło się mnóstwo problemów z komunikacją, wreszcie jakimś cudem udało nam się zamówić smażoną wieprzowinę z papryką i bakłażana z czosnkiem oraz, oczywiście, pijiu, czyli piwo. Jedliśmy razem z Chińczykami i oglądaliśmy chińskie telenowele, w między czasie zaczął padać deszcz, więc nie śpieszyło nam się z powrotem. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do apteki celem zakupu bandaża elastycznego (poprzedni zostawiłam w autobusie sypialnym), niestety, zaliczyliśmy porażkę na całej linii.
Usiłowaliśmy wytłumaczyć, że nie chcemy bandaża zwykłego, tylko elastyczny, E-LA-STY-CZNY, wyjęłam moją gumkę do włosów i rozciągnęłam ją przed oczami pani farmaceutki, ale tym razem nasze wysiłki nie zdały się na nic. Sama apteka składała się z jednego pomieszczenia podzielonego na dwie części: w pierwszej części znajdowała się lada i półki z lekami, a w drugiej coś w rodzaju prymitywnego szpitala, gdzie siedzieli ludzie z kroplówkami....
Po powrocie do hostelu posiedzieliśmy i porozmawialiśmy ze współmieszkańcami, ale czuliśmy się trochę nieswojo w tym zatłoczonym i do znudzenia uroczym Lijiang, gdzie każda uliczka, sklep, czy restauracja przygotowana jest pod turystów i niewiele ma wspólnego z prawdziwymi Chinami. Do tego tutejsi turyści podróżują trochę tak... bezmyślnie. Przemieszczają się samolotami z jednego miasta do drugiego, jeżdżą taksówkami, zwiedzają najpopularniejsze miejsca, chodzą utartymi szlakami, stołują się w knajpach dla turystów przerobionych na zachodnią modłę i nie doświadczają nawet ułamka prawdziwych Chin.
A wystarczy wyjść na chwilę poza centrum, przejechać się lokalnym autobusem, przespacerować wolną od tzw. atrakcji turystycznych ulicą, zjeść śniadanie w jednej z małych, rodzinnie prowadzonych knajpek i podróż nabiera zupełnie innego wymiaru, kraj ten zaczyna nas zadziwiać na każdym kroku i wszystkie te małe detale, widoczne od strony „kuchni” zapisują się najmocniej w pamięci.
Nie świątynie, posągi, muzea, a chińska telenowela obejrzana w knajpce z Chińczykami, apteka przerobiona na szpital, ludzie grający w mahjong na ulicy, robotnicy naprawiający dach w kaskach z wikliny i wiele innych obrazków, które dają obraz autentycznych Chin, Chin Chińczyków, a nie Chin turystów. (...)

Moje kolano nie zachowuje się do końca tak, jakbym sobie tego życzyła, więc mam pewne obawy odnośnie jutrzejszego wspinania się na Tiger Leaping Gorge. Mam nadzieję, że podda się temu samemu, tajemniczemu procesowi, któremu poddało się w górach Chamar Daban, mianowicie - rozchodzi się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz