Sean’s Guesthouse, Tiger Leaping Gorge, Pn. Yunnan
Wstałam dziś o godzinie szóstej trzydzieści z zamiarem sfotografowania wschodu słońca, niestety - poranek był pochmurny. Wypogodziło się dopiero ok. dziesiątej i wtedy też wyruszyliśmy w dalszą drogę. Słońce przygrzewało, a wysoko w górach wiatr poruszał warstwy śniegu, które unosiły się delikatnie nad szczytami w postaci srebrnego pyłu. Dosyć szybko doszliśmy do Halfway Lodge, gdzie wypiliśmy coca colę i posiedzieliśmy krótką chwilę na ogromnym tarasie, skąd rozpościerał się cudny widok na góry. Około południa poszliśmy dalej i dość szybko dotarliśmy do słynnych wodospadów.
Spieniona woda spadała z ogromnej wysokości prosto na szlak - trzeba było przechodzić przez wodospady po mokrych kamieniach. Najbardziej popularny odcinek szlaku kończył się tuż za wodospadami, ale my postanowiliśmy wydłużyć sobie trasę i przejść przez las bambusowy do nieco dalej położonego schroniska Walnut Garden. W lesie ścieżka pięła się stromo pomiędzy drzewkami bambusowymi, które rosły tak gęsto, że chwilami było na niej ciemno. Po wyjściu z lasku czekał nas dość trudny odcinek. Ścieżka biegła bardzo ostro pod górę, przecinając liczne strumienie, na których było bardzo ślisko. Wreszcie doszliśmy do bardzo wąskiego odcinka, gdzie strumyk spływał pionowo w dół po niemalże gładkiej skale, na którą trzeba było się wdrapać.
Ja poszłam pierwsza z kijkami w lewej ręce i z prawą ręką wolną do asekuracji. Zaczęłam się wdrapywać na skałę i nagle zauważyłam kawałek drewna zwisający z góry na drucie, który najwidoczniej miał służyć jako uchwyt. Z jego pomocą jakoś wspięłam się po skale na górę. Grzesiek miał nieco gorzej gdyż niósł plecak, a do tego kijki, które wytrzasnął gdzieś po drodze z lasu bambusowego, ale też jakoś sobie poradził. Wreszcie wyszliśmy na szczyt góry, z której roztaczał się wspaniały widok na wijącą się wśród zielonych wzgórz, lśniącą w słońcu rzekę Jangcy.
Dalej pozostawało nam już tylko zejście na dół w pobliże rzeki i znalezienie naszego hostelu. Schodziliśmy bardzo stromą ścieżką, kiedy na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury, a na ziemię spadło kilka kropel deszczu. Zaczęliśmy się więc śpieszyć. W końcu dotarliśmy do gospodarstwa, przy którym suszyły się ogromne ilości kukurydzy, chodziły kury oraz znajdował się wykopany w ziemi chlew. Właściciel nie mówił po angielsku, a zatem uznaliśmy, że to raczej nie jest ów polecany przez przewodniki Walnut Garden i postanowiliśmy schodzić dalej. Właściwie to Grisza postanowił, a ja niechętnie uległam, bo szliśmy już dobre siedem godzin bez dłuższego odpoczynku i posiłku.
Marsz stawał się coraz bardziej uciążliwy, dlatego między innymi, że strzałki, które do tej pory nas prowadziły, zaczęły pokazywać przeciwne kierunki lub też w ogóle ich nie było. W związku z tym przechodziliśmy bez przerwy przez gospodarstwa usytuowane na zboczach góry, mijaliśmy kolejne wykopane w ziemi chlewy, kury uciekały nam spod nóg a psy obszczekiwały nas z każdej strony. Doszliśmy wreszcie do kolejnego domostwa, gdzie mieliśmy spotkanie z najbardziej przerażającym psem, jakiego widziałam w życiu. Pies był uwiązany przy budzie na łańcuchu i na nasz widok absolutnie zwariował: zaczął szczekać, warczeć, szczerzyć kły, rzucać się, gryźć budę, łańcuch prawie go dusił, buda cała się trzęsła, a on dalej szczekał i miotał się jak oszalały... Byłam przerażona samym widokiem i tym co się stanie jeśli ten wściekły pies się zerwie.
Nie za bardzo wiedzieliśmy co robić, bo stroma ścieżka, którą doszliśmy do gospodarstwa urywała się i jedyną opcją było przejście obok tego psa, a na to nie miałam odwagi. W domu nie było nikogo oprócz małej dziewczynki, pies ujadał, więc postanowiliśmy wycofać się i szukać innej drogi. Trochę wyżej spotkaliśmy kobietę, która niosła na plecach warzywa w tradycyjnym koszyku. Zapytaliśmy o drogę, a wtedy ona wskazała nam kierunek z którego przyszliśmy i ową chatkę ze wściekłym psem. Wtedy nastąpił cud – Grzesiek przypomniał sobie nagle jedno, jedyne słowo, jakie znał po chińsku, a którego nauczył się lata temu od znajomej Chinki będąc na wymianie w Niemczech. Było to słowo gau, czyli pies. Pokazał więc na chatkę i powiedział gau, żeby dać do zrozumienia, że ów wściekły gau nie pozwala nam przejść. Wtedy kobieta kazała nam iść ze sobą.
Kiedy spojrzeliśmy na siebie niepewnie (gau oczywiście nadal ujadał, gryzł budę i sprawiał wrażenie doprowadzonego do ostateczności), kobieta zaczęła rzucać w psa kamieniami. Dopiero wtedy trochę się uspokoił. Przeszliśmy obok niego z duszą na ramieniu i odetchnęliśmy dopiero wtedy, gdy zeszliśmy na tyle nisko, że umilkło jego ujadanie. Dalsza wędrówka minęła bez większych problemów, ja się tylko raz przewróciłam, bo ścieżka była śliska, a byłam już mocno zmęczona. Wreszcie dotarliśmy do Sean’s Guesthouse, inaczej Walnut Garden, do którego schodziło się stromą wąską dróżką wzdłuż bardzo głębokiego i wąskiego kanału. W guesthousie wzięliśmy podwójny pokój, ale oczywiście nie obyło się bez komplikacji, gdyż drzwi nie chciały się domknąć, więc dosyć długo czekaliśmy na panią, aby nam pokazała jak należy się z nimi obchodzić, nie rozwalając ich w drzazgi.
Pani wreszcie przyszła i nie cackała się z drzwiami ani trochę – z całej siły je pociągnęła – zamknęły się. Potem nacisnęła klamkę i rzuciła się na nie z barku – otworzyły się. Otworzyć je potrafiłam, ale zamknięcie przerastało moje siły. Po rozwiązaniu problemu drzwi poszliśmy się wykąpać – ciepły prysznic był po prostu cudowny! – i zrobić pranie, a potem, oczywiście, zjeść kolację. Na dobry początek zamówiliśmy pierożki z mięsem i warzywami i dostaliśmy je przysmażane – istna poezja! Piwo pomiędzy godziną osiemnastą a dwudziestą było o połowę tańsze, więc Grzesiek wypił trzy, a ja tylko jedno, gdyż męczył mnie cały dzień ból głowy (tak jeszcze informacyjnie - piwo chińskie robione jest z ryżu i jest stosunkowo słabe - ma ok. 2-3%). Następnie zamówiliśmy ryż smażony z wieprzowiną i papryką oraz przysmażane warzywa, wszystko fenomenalne, a na koniec napiłam się czarnej, posłodzonej herbaty. Grzesiek dosyć dużo czasu spędził w kuchni, przyglądając się gotującym dziewczynom i nie mogąc nadziwić się szybkości, z jaką przygotowywały posiłki. Na koniec dostaliśmy wieprzowinę w sosie słodko kwaśnym gratis, którą dziewczyny ugotowały przez pomyłkę. Po kolacji, wróciliśmy do pokoju, zdjęliśmy z łóżka białego, obskurnego miśka-maskotkę i poszliśmy spać.
Spieniona woda spadała z ogromnej wysokości prosto na szlak - trzeba było przechodzić przez wodospady po mokrych kamieniach. Najbardziej popularny odcinek szlaku kończył się tuż za wodospadami, ale my postanowiliśmy wydłużyć sobie trasę i przejść przez las bambusowy do nieco dalej położonego schroniska Walnut Garden. W lesie ścieżka pięła się stromo pomiędzy drzewkami bambusowymi, które rosły tak gęsto, że chwilami było na niej ciemno. Po wyjściu z lasku czekał nas dość trudny odcinek. Ścieżka biegła bardzo ostro pod górę, przecinając liczne strumienie, na których było bardzo ślisko. Wreszcie doszliśmy do bardzo wąskiego odcinka, gdzie strumyk spływał pionowo w dół po niemalże gładkiej skale, na którą trzeba było się wdrapać.
Ja poszłam pierwsza z kijkami w lewej ręce i z prawą ręką wolną do asekuracji. Zaczęłam się wdrapywać na skałę i nagle zauważyłam kawałek drewna zwisający z góry na drucie, który najwidoczniej miał służyć jako uchwyt. Z jego pomocą jakoś wspięłam się po skale na górę. Grzesiek miał nieco gorzej gdyż niósł plecak, a do tego kijki, które wytrzasnął gdzieś po drodze z lasu bambusowego, ale też jakoś sobie poradził. Wreszcie wyszliśmy na szczyt góry, z której roztaczał się wspaniały widok na wijącą się wśród zielonych wzgórz, lśniącą w słońcu rzekę Jangcy.
Dalej pozostawało nam już tylko zejście na dół w pobliże rzeki i znalezienie naszego hostelu. Schodziliśmy bardzo stromą ścieżką, kiedy na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury, a na ziemię spadło kilka kropel deszczu. Zaczęliśmy się więc śpieszyć. W końcu dotarliśmy do gospodarstwa, przy którym suszyły się ogromne ilości kukurydzy, chodziły kury oraz znajdował się wykopany w ziemi chlew. Właściciel nie mówił po angielsku, a zatem uznaliśmy, że to raczej nie jest ów polecany przez przewodniki Walnut Garden i postanowiliśmy schodzić dalej. Właściwie to Grisza postanowił, a ja niechętnie uległam, bo szliśmy już dobre siedem godzin bez dłuższego odpoczynku i posiłku.
Marsz stawał się coraz bardziej uciążliwy, dlatego między innymi, że strzałki, które do tej pory nas prowadziły, zaczęły pokazywać przeciwne kierunki lub też w ogóle ich nie było. W związku z tym przechodziliśmy bez przerwy przez gospodarstwa usytuowane na zboczach góry, mijaliśmy kolejne wykopane w ziemi chlewy, kury uciekały nam spod nóg a psy obszczekiwały nas z każdej strony. Doszliśmy wreszcie do kolejnego domostwa, gdzie mieliśmy spotkanie z najbardziej przerażającym psem, jakiego widziałam w życiu. Pies był uwiązany przy budzie na łańcuchu i na nasz widok absolutnie zwariował: zaczął szczekać, warczeć, szczerzyć kły, rzucać się, gryźć budę, łańcuch prawie go dusił, buda cała się trzęsła, a on dalej szczekał i miotał się jak oszalały... Byłam przerażona samym widokiem i tym co się stanie jeśli ten wściekły pies się zerwie.
Nie za bardzo wiedzieliśmy co robić, bo stroma ścieżka, którą doszliśmy do gospodarstwa urywała się i jedyną opcją było przejście obok tego psa, a na to nie miałam odwagi. W domu nie było nikogo oprócz małej dziewczynki, pies ujadał, więc postanowiliśmy wycofać się i szukać innej drogi. Trochę wyżej spotkaliśmy kobietę, która niosła na plecach warzywa w tradycyjnym koszyku. Zapytaliśmy o drogę, a wtedy ona wskazała nam kierunek z którego przyszliśmy i ową chatkę ze wściekłym psem. Wtedy nastąpił cud – Grzesiek przypomniał sobie nagle jedno, jedyne słowo, jakie znał po chińsku, a którego nauczył się lata temu od znajomej Chinki będąc na wymianie w Niemczech. Było to słowo gau, czyli pies. Pokazał więc na chatkę i powiedział gau, żeby dać do zrozumienia, że ów wściekły gau nie pozwala nam przejść. Wtedy kobieta kazała nam iść ze sobą.
Kiedy spojrzeliśmy na siebie niepewnie (gau oczywiście nadal ujadał, gryzł budę i sprawiał wrażenie doprowadzonego do ostateczności), kobieta zaczęła rzucać w psa kamieniami. Dopiero wtedy trochę się uspokoił. Przeszliśmy obok niego z duszą na ramieniu i odetchnęliśmy dopiero wtedy, gdy zeszliśmy na tyle nisko, że umilkło jego ujadanie. Dalsza wędrówka minęła bez większych problemów, ja się tylko raz przewróciłam, bo ścieżka była śliska, a byłam już mocno zmęczona. Wreszcie dotarliśmy do Sean’s Guesthouse, inaczej Walnut Garden, do którego schodziło się stromą wąską dróżką wzdłuż bardzo głębokiego i wąskiego kanału. W guesthousie wzięliśmy podwójny pokój, ale oczywiście nie obyło się bez komplikacji, gdyż drzwi nie chciały się domknąć, więc dosyć długo czekaliśmy na panią, aby nam pokazała jak należy się z nimi obchodzić, nie rozwalając ich w drzazgi.
Pani wreszcie przyszła i nie cackała się z drzwiami ani trochę – z całej siły je pociągnęła – zamknęły się. Potem nacisnęła klamkę i rzuciła się na nie z barku – otworzyły się. Otworzyć je potrafiłam, ale zamknięcie przerastało moje siły. Po rozwiązaniu problemu drzwi poszliśmy się wykąpać – ciepły prysznic był po prostu cudowny! – i zrobić pranie, a potem, oczywiście, zjeść kolację. Na dobry początek zamówiliśmy pierożki z mięsem i warzywami i dostaliśmy je przysmażane – istna poezja! Piwo pomiędzy godziną osiemnastą a dwudziestą było o połowę tańsze, więc Grzesiek wypił trzy, a ja tylko jedno, gdyż męczył mnie cały dzień ból głowy (tak jeszcze informacyjnie - piwo chińskie robione jest z ryżu i jest stosunkowo słabe - ma ok. 2-3%). Następnie zamówiliśmy ryż smażony z wieprzowiną i papryką oraz przysmażane warzywa, wszystko fenomenalne, a na koniec napiłam się czarnej, posłodzonej herbaty. Grzesiek dosyć dużo czasu spędził w kuchni, przyglądając się gotującym dziewczynom i nie mogąc nadziwić się szybkości, z jaką przygotowywały posiłki. Na koniec dostaliśmy wieprzowinę w sosie słodko kwaśnym gratis, którą dziewczyny ugotowały przez pomyłkę. Po kolacji, wróciliśmy do pokoju, zdjęliśmy z łóżka białego, obskurnego miśka-maskotkę i poszliśmy spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz