Obóz nad Terchijn Caagan Nuur (Wielkie Białe Jezioro)
Wczoraj cały czas jechaliśmy przez step, gdzieniegdzie urozmaicony niewielkimi zagajnikami. Obiad zjedliśmy w miasteczku Khorgo. W jadłodajni, oprócz stołów do jedzenia dla gości, znajdował się sklep ze słodyczami i alkoholem, pokoik z łóżkiem, gdzie można było się położyć i odpocząć, kuchnia i jeszcze jedna lada, za którą stała maszyna do szycia, więc wnioskuję, że przybytek pełnił również funcję szwalni…
Zamówiliśmy smażony makaron z mięsem, zupy i cujwan dla Handy. Jedzenie było dosyć smaczne (a może po prostu byliśmy głodni?), ale wszyscy mieliśmy po nim nieco luźne żołądki, a niektórym stan ten został do dzisiaj. Po obiedzie pojechaliśmy kawałek za miasteczko i rozbiliśmy obóz wśród wzgórz i koryt wyschniętych rzek, w odległości trzech kilometrów od Terchijn Caagan Nuur, czyli Wielkiego Białego Jeziora.
Chcieliśmy napić się herbaty, aby uspokoić nasze żołądki, ale zagotowanie wody na ogniu okazało się problematyczne, gdyż wiał tak silny wiatr, że ogień palił się poziomo. W końcu nam się udało i po wypiciu herbaty położyliśmy się spać. Noc była bardzo wietrzna i zimna, ale na szczęście sucha. Rano wstaliśmy o siódmej i zjedliśmy na śniadanie chleb z polskim pasztetem, szprotami, cebulą i – uwaga! – kremem czekoladowym.
Około dziesiątej podjechaliśmy pod wulkan Chorgo z zamiarem wdrapania się na szczyt. Szło się około czterystu metrów w górę, a cała wycieczka trwała krócej niż godzinę. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia nad kraterem, a po zejściu kupiliśmy dżem oraz sok z jagód od Mongołki handlującej u stóp wulkanu. Teraz jesteśmy już nad Terchijn Caagan Nuur i jest bosko. Świeci słońce, wieje wiatr, po niebie gnają cumulusy, a przed nami rozpościera się błękitne jezioro otoczone brudnożółtymi wzgórzami. Raj dla fotografa.
Zamówiliśmy smażony makaron z mięsem, zupy i cujwan dla Handy. Jedzenie było dosyć smaczne (a może po prostu byliśmy głodni?), ale wszyscy mieliśmy po nim nieco luźne żołądki, a niektórym stan ten został do dzisiaj. Po obiedzie pojechaliśmy kawałek za miasteczko i rozbiliśmy obóz wśród wzgórz i koryt wyschniętych rzek, w odległości trzech kilometrów od Terchijn Caagan Nuur, czyli Wielkiego Białego Jeziora.
Chcieliśmy napić się herbaty, aby uspokoić nasze żołądki, ale zagotowanie wody na ogniu okazało się problematyczne, gdyż wiał tak silny wiatr, że ogień palił się poziomo. W końcu nam się udało i po wypiciu herbaty położyliśmy się spać. Noc była bardzo wietrzna i zimna, ale na szczęście sucha. Rano wstaliśmy o siódmej i zjedliśmy na śniadanie chleb z polskim pasztetem, szprotami, cebulą i – uwaga! – kremem czekoladowym.
Około dziesiątej podjechaliśmy pod wulkan Chorgo z zamiarem wdrapania się na szczyt. Szło się około czterystu metrów w górę, a cała wycieczka trwała krócej niż godzinę. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia nad kraterem, a po zejściu kupiliśmy dżem oraz sok z jagód od Mongołki handlującej u stóp wulkanu. Teraz jesteśmy już nad Terchijn Caagan Nuur i jest bosko. Świeci słońce, wieje wiatr, po niebie gnają cumulusy, a przed nami rozpościera się błękitne jezioro otoczone brudnożółtymi wzgórzami. Raj dla fotografa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz