W drodze nad Wielkie Białe Jezioro, na północny zachód od Cecerleg
Obóz rozbiliśmy dziesięć kilometrów za źródłami, około godzinę drogi od Cecerleg. Było strasznie zimno, prawdopodobnie blisko zera, a wilgoć potęgowała uczucie chłodu. Tego wieczoru Handa po raz pierwszy założył swój deel, czyli ciepły mongolski płaszcz o szerokich rękawach, w których można chować dłonie.
Na kolację przygotowaliśmy sobie prawdziwą ucztę: na pierwsze danie zupę jarzynową z ziemniakami, marchewką i cebulą, a na drugie ryż z cebulą, konserwą i sosem bolońskim. Wreszcie się porządnie najedliśmy i chyba nawet Handa (który raczej dziwnie spoglądał na nasze potrawy), był całkiem zadowolony, bo po posiłku powiedział nam: „Wielkie dzięki i spokojnej nocy”, a on rzadko coś mówi. Wieczór zakończyliśmy pijąc zieloną herbatę (tylko taka nam już została) z cukrem i wódką, co było średnio smaczne. W nocy temperatura musiała spaść poniżej zera, bo nazajutrz między siódmą a ósmą wszystko było pokryte szronem. Wiemy to od Molara, który wstał najwcześniej i poszedł na spacer podziwiać widoki. A było co podziwiać. Dzień wstał słoneczny,dookoła srebrzyły się oszronione wzgórza, a w dolinie zalegała mgła otulająca miasto Cecerleg.
Reszta towarzystwa wstała o dziewiątej. Na przygotowanie i zjedzenie śniadania, pakowanie się oraz czynności związane z higieną schodziły nam minimum dwie godziny, wyruszyliśmy więc po jedenastej. Najpierw wstąpiliśmy do Cecerleg zaopatrzyć się w chleb, konserwy, ciastka, trochę zupek, zwykłą herbatę, cukier, polskie pasztety (wynaleźliśmy rodzynek wśród pasztetów, mianowicie pasztet z indyka o smaku łososia), wódkę cytrynową (aby się dobrze komponowała z herbatą z „prądem”, którą piliśmy co wieczór – był to już nasz rytuał), piwa oraz – tu z Aśką zaszalałyśmy – kawę i mleko w proszku.
Na kolację przygotowaliśmy sobie prawdziwą ucztę: na pierwsze danie zupę jarzynową z ziemniakami, marchewką i cebulą, a na drugie ryż z cebulą, konserwą i sosem bolońskim. Wreszcie się porządnie najedliśmy i chyba nawet Handa (który raczej dziwnie spoglądał na nasze potrawy), był całkiem zadowolony, bo po posiłku powiedział nam: „Wielkie dzięki i spokojnej nocy”, a on rzadko coś mówi. Wieczór zakończyliśmy pijąc zieloną herbatę (tylko taka nam już została) z cukrem i wódką, co było średnio smaczne. W nocy temperatura musiała spaść poniżej zera, bo nazajutrz między siódmą a ósmą wszystko było pokryte szronem. Wiemy to od Molara, który wstał najwcześniej i poszedł na spacer podziwiać widoki. A było co podziwiać. Dzień wstał słoneczny,dookoła srebrzyły się oszronione wzgórza, a w dolinie zalegała mgła otulająca miasto Cecerleg.
Reszta towarzystwa wstała o dziewiątej. Na przygotowanie i zjedzenie śniadania, pakowanie się oraz czynności związane z higieną schodziły nam minimum dwie godziny, wyruszyliśmy więc po jedenastej. Najpierw wstąpiliśmy do Cecerleg zaopatrzyć się w chleb, konserwy, ciastka, trochę zupek, zwykłą herbatę, cukier, polskie pasztety (wynaleźliśmy rodzynek wśród pasztetów, mianowicie pasztet z indyka o smaku łososia), wódkę cytrynową (aby się dobrze komponowała z herbatą z „prądem”, którą piliśmy co wieczór – był to już nasz rytuał), piwa oraz – tu z Aśką zaszalałyśmy – kawę i mleko w proszku.
Wyjechawszy z Cecerleg, zatrzymaliśmy się na chwilę przy źródle, aby odnowić zapasy wody, a później pojechaliśmy obejrzeć samotną skałę w kształcie żółwia z inskrypcjami runicznymi w starożytnych językach. Teraz jedziemy nad Wielkie Białe Jezioro, po asfaltowej drodze (tak!), dlatego wreszcie mam szansę napisać coś podczas jazdy. Nasze nowe śpiwory spisują się świetnie, w ogóle w nich nie marzniemy. Wygląda na to, że asfalt się kończy (cieszyłam się nim przez ok. 20 minut), tak więc kończę i ja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz