17 września 2010, piątek

Obóz nad Terchijn Caagan Nuur (Wielkie Białe Jezioro)

Wczoraj udaliśmy się na rekonesans wokół jeziora z zamiarem poszukania kogoś, kto nam udostępni konie, a Griszy łódkę, z której mógłby połowić. Niestety, przyjechaliśmy po sezonie, więc jurtowiska były opustoszałe, a gery pozamykane. Spotkaliśmy tylko Mongoła, który bawił się z dziećmi na brzegu i kolejnego dalej od jeziora, który mówił bardzo słabo po rosyjsku.
Jedyna informacja, jaką Grisza od niego uzyskał, to taka, że łódki leżą na brzegu, co akurat nie trudno było zauważyć, ale czyje były te łódki i gdzie należało szukać właściciela już się nie dowiedzieliśmy. Wróciliśmy więc do Handy, który siedział przed jurtą swoich znajomych i zapytaliśmy o konie. Powiedziano nam, że konie są już zamówione przez innych turystów na cały następny dzień, ale możemy sobie je wypożyczyć tego samego dnia o piętnastej, kiedy wrócą z przejażdżki. Do piętnastej mieliśmy dużo czasu i nie za bardzo wiedzieliśmy co z nim zrobić.
Molarowie najwyraźniej zapragnęli samotności i poszli na spacer we dwójkę, my udaliśmy na bardzo malowniczy cypelek, gdzie ja się wykąpałam i zrobiłam pranie, a Grisza łowił ryby. Wiał chłodny wiatr, ale słońce grzało mocno, więc kąpiel była całkiem znośna. Grisza wkrótce poszedł za moim przykładem i też się wykąpał, a za chwilę dołączyli do nas Molarowie. Ja w tym czasie siedziałam sobie na brzegu i fotografowałam krajobrazy. Po kąpieli wróciliśmy do samochodu, zaczęliśmy szukać stepowej cebuli, robić kanapki, wypatrując jednocześnie koni. Przyszła godzina piętnasta, potem szesnasta, koni nie było, a właściciele co chwilę przesuwali godzinę ich powrotu.
Wreszcie o siedemnastej wróciły konie, ale tylko trzy, więc na czwartego i na przewodnika musieliśmy czekać do osiemnastej. Tuż przed planowaną jazdą zaczęłam się trochę bać, bo z końmi nie miałam zbyt wiele do czynienia, pozostała trójka nigdy nie jeździła konno i usiłowaliśmy wytłumaczyć to Handzie, a potem przewodnikowi, ale co z tego naszego tłumaczenia zrozumieli, pozostało ich tajemnicą. Aśka była cała w strachu, ja też się czułam niepewnie, mimo, że koniki mongolskie są maleńkie, a te były do tego bardzo zmęczone prawie pięciogodzinną wycieczką.
Pojechaliśmy razem z przewodnikiem wgłąb doliny. Mój koń był bardzo głodny i cały czas wcinał trawę. Na początku czułam się trochę dziwnie, bo w celu skubania trawy konik mocno pochylał łeb do przodu i miałam wrażenie, że ja też polecę do przodu, ale potem się przyzwyczaiłam. Po raz drugi poczułam się dziwnie, gdy mój konik potknął się przechodząc przez rów, wskutek czego gwałtownie szarpnął. Po mniej więcej trzydziestu minutach wszyscy się przyzwyczailiśmy i zaczęliśmy czerpać przyjemność z wycieczki. Jazda konna najbardziej chyba spodobała się Grześkowi, który bardzo ubolewał, że nie jedziemy szybciej. Nasz przewodnik, który był chyba jeszcze bardziej znudzony niż konie, co chwilę je poganiał i wtedy zaczynały biec, co mi się nie bardzo podobało, bo nie mogłam dopasować się do rytmu konia i bałam się, że spadnę. Pod koniec odważyłam się nawet wyciągnąć aparat i robić jedną ręką zdjęcia, ale niestety aparat miał za długi pasek i obijał się o siodło. Po godzinie jazda bardzo mi się już spodobała i myślę, że chętnie przejechałabym się na kilkudniową przejażdżkę, ale może nie po górach.
Po powrocie postanowiliśmy rozbić się na jurtowisku znajomej Handy za dwa tysiące tugrików od namiotu, wliczając w to drewno na ognisko. Handa pokazał nam mongolski patent na gotowanie na ogniu: trzy kamienie ustawione po trójkącie, a pomiędzy nimi ognisko. Garnek stawia się na kamieniach, a wiatr wieje między nimi i rozdmuchuje ogień. Ugotowaliśmy naszą wyprawową zupę z ziemniaków, marchwi, cebuli i kostki rosołowej i dodaliśmy do tego jeszcze czosnek i kapustę.
Na drugie danie po raz kolejny przyrządziliśmy wielce wykwintną potrawę, mianowicie ryż z konserwą. Handa nie mógł się nadziwić, że wolimy spać w namiotach i gotować na ognisku zamiast zapłacić za porządny posiłek i wygodny nocleg w jurcie. Bardzo się śmiał, gdy mu powiedzieliśmy, że ciepły dom i gotowy posiłek mamy w Polsce. Poczęstowaliśmy go wódką. Wypił jeden „kieliszek” wódki, czyli ok. 2 cm trunku wlane do kubka osoby, która akurat na daną chwilę dysponowała czystym naczyniem. Przyjmijmy, że wypił jedną „porcję”, gdyż użycie słowa „kieliszek” jest tutaj dość kontrowersyjne.
Drugiej „porcji” już nie chciał, ale jak mu oznajmiliśmy, że nazajutrz chcemy zdobyć pobliską górę i jechać dopiero około szesnastej, ochoczo przystał na propozycję. Nie było za bardzo czym przepijać, zatem musiała wystarczyć witamina C rozpuszczona w wodzie, a później jabłko. Wieczór był udany, kolacja smakowała tak, jak tylko ryż z konserwą oraz zupa gotowana ze wszystkiego co jest pod ręką mogą smakować w chłodną noc nad jeziorem, na obozowisku rozbitym w mongolskim stepie. Czyli wspaniale. Na nieszczęście zapomnieliśmy wyciągnąć herbaty z samochodu, a Handa udał się na spoczynek dość wcześnie, więc tym razem poszliśmy spać już po drugim daniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz