14 września, 2010 wtorek

Gdzieś na południe od Cecerleg, przy gorących źródłach

Wczorajsza noc była wyjątkowo ciepła – prawie się ugotowaliśmy w naszych puchowych śpiworach – a ranek wstał pochmurny. Nad ranem dostałam małych sensacji żołądkowych, więc nic nie zjadłam na śniadanie, z resztą i tak nie mieliśmy chleba. Wszyscy byliśmy trochę poirytowani zagadkowym wyciekiem paliwa. Mieliśmy wrażenie, że Handa coś kręci z tym nieszczelnym bakiem i stara się w ten sposób wyciągnąć od nas dodatkowe fundusze. Postanowiliśmy zadzwonić do Gana i poinformować go o całej sytuacji. Poprosiliśmy Handę o komórkę, na co on odpowiedział, że nie ma zasięgu i chyba się przestraszył, bo w wiosce sam zapłacił za benzynę. Obyło się więc bez nieprzyjemności.

Po śniadaniu pojechaliśmy do klasztoru Towchon. Mieści się on na szczycie wzgórza i prowadzi do niego wyjątkowo wyboista i stroma droga. Jest ona na tyle trudno przejezdna, że u podnóża góry wszyscy kierowcy zatrzymują się, a pasażerowie idą dalej pieszo. Handa najwidoczniej jednak uznał, że ON swoim uazem przejedzie przez WSZYSTKO. Wjeżdżaliśmy więc wyboistą drogą, a właściwie to górskim szlakiem, podskakiwaliśmy co kilka sekund, nasze głowy co chwilę lądowały na suficie, pośladki, nogi i ramiona na kolanach towarzyszy, a łokcie na ich głowach.
Grzesiek filmował z zapałem cały ten spektakl, słychać było tylko nasz śmiech i pojękiwania tych, którzy akurat uderzyli się w głowę, ramię lub biodro. Obok nas szli pieszo turyści i obserwowali nas z zainteresowaniem, zastanawiając się zapewne co też nam strzeliło do głowy, żeby wjeżdżać autem po górskim szlaku. Kulminacją całej jazdy był moment w którym Handa nie wyrobił na zakręcie i… uderzył w drzewo. Zaniemówiliśmy na chwilę, ale Handa nie za bardzo się tym stropił, tylko jak gdyby nigdy nic, odpalił silnik i pojechał dalej. Wreszcie dojechaliśmy pod klasztor. Padał deszcz i opadła gęsta mgła. Aby zwiedzić klasztor, należało wdrapać się na skałę, która była mokra, śliska i stroma.
Joanna podziękowała za atrakcję, poszłam tylko ja, Grzesiek i Molar. Niedaleko szczytu znajdowała się wąska i głęboka skalna szczelina, w której mnisi mieli zwyczaj medytować. Każdy, kto chciał poczuć się prawdziwym tybetańskim mnichem musiał zanurkować głową w dół do dziury, obrócić się trzy razy zgodnie z ruchem wskazówek zegara w przypadku mężczyzn i dwa razy w przeciwną stronę w przypadku kobiet. Grisza bardzo się tym podekscytował i wlazł w tę dziurę, podpuszczony przez innego Polaka, ale zdołał obrócić się tylko jeden raz, strasznie dużo przy tym gadając i pojękując. Ja sobie odpuściłam tę wątpliwą przyjemność. Poza dziurą w skale, można było jeszcze zobaczyć wnętrze klasztoru oraz wejść na sam szczyt, z którego zapewne roztaczał się piękny widok, ale mgła była tak gęsta, że nie zobaczyliśmy nic poza naszym uazem stojącym pod drzewami.
Wróciliśmy więc do Handy, który ku naszemu wielkiemu zdziwieniu nagle stwierdził, że ze wzgórza musimy zejść pieszo, bo zjazd jest… zbyt niebezpieczny. Tak jakby wjazd na wzgórze był najbezpieczniejszą rzeczą na świecie. A może po stuknięciu w drzewo nieco się przestraszył? Tak czy inaczej, zeszliśmy ze wzgórza, wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy w kierunku gorących źródeł. Morale było niskie – byliśmy głodni, zmarznięci, mokrzy, ubłoceni, więc z utęsknieniem oczekiwaliśmy chwili, kiedy zanurzymy się w gorącej wodzie… Kąpiel ta miała wystarczyć nam na kolejnych kilka dni. W końcu dojechaliśmy w okolice źródeł – już z daleka widać było parującą wodę.
Wstęp kosztował siedem tysięcy tugrików, a więc nie była to najtańsza rozrywka, ale myślę, że zapłacilibyśmy nawet i dziesięć za możliwość wymoczenia się w gorącej wodzie w zimny i deszczowy dzień. (Ale więcej niż dziesięć to już chyba nie.) Ponieważ było nam okropnie zimno, szybko wzięliśmy gorący prysznic, a potem wskoczyliśmy do basenu. Spotkaliśmy tam kilka Holenderek oraz Amerykanów, którzy opowiedzieli nam o napotkanym turyście jeżdżącym na rowerze od dwunastu lat. Zaczął w Hiszpanii, a teraz jest w Mongolii. Zajęło mu to aż 12 lat, ponieważ jechał przez… RPA.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz