Obóz w stepie, gdzieś na północ od Najman Nuur
W niedzielę wieczorem zjedliśmy spaghetti z sosem z torebki i konserwą, po czym i ugotowaliśmy zupę. Smakowało wybornie. Potem leżeliśmy przy ognisku, oglądaliśmy gwiazdy i liczyliśmy sputniki. Niebo nad Mongolią jest ogromne i gęsto usiane gwiazdami. O ile Syberia to kraina czystej, nieskażonej, błękitnej wody, Mongolia jest krainą wielkiego nieba - błękitnego za dnia i czarnego, rozgwieżdżonego w nocy.
Nigdy wcześniej ani później nie oglądaliśmy tak pięknego nocnego nieba jak to w Mongolii nad Najman Nuur. Było zimno, leżeliśmy na karimatach blisko siebie, ogień dogasał, z każdą chwilą robiło się coraz chłodniej. Obok nas leżały brudne naczynia, których oczywiście nikt nie miał ochoty myć. W pewnym momencie z najbliższej nam jurty (co wcale nie znaczy, że była blisko!) przyszedł pies. Pokręcił się trochę, powęszył i… zaczął nam wylizywać naczynia.
W normalnej sytuacji, gdyby pies dobrał się do naszych misek, przepędzilibyśmy go gdzie pieprz rośnie… ale nie wtedy. Wtedy byliśmy tak zmarznięci i tak bardzo drżeliśmy przed umyciem naczyń w zimnej wodzie, że wylizujący miski pies stał się naszym dobrodziejstwem. Nie dość, że go nie przegoniliśmy, to jeszcze zaczęliśmy go dopingować! Trzeba mu przyznać, że wykonał kawał dobrej roboty – rano naczynia lśniły czystością.
W drogę powrotną wyruszyliśmy następnego dnia w południe. Doszliśmy do jurtowiska na szesnastą, Handy nie było, ale najwyraźniej kręcił się gdzieś w pobliżu i musiał dowiedzieć się od turystów, że wróciliśmy, bo pojawił się po 10 minutach. Zapakowaliśmy rzeczy do bagażnika i postanowiliśmy zjeść coś w miejscowym gerze, który służył za restaurację. Miła Mongołka zaproponowała nam ugotowanie kolacji w przeciągu godziny.
Nigdy wcześniej ani później nie oglądaliśmy tak pięknego nocnego nieba jak to w Mongolii nad Najman Nuur. Było zimno, leżeliśmy na karimatach blisko siebie, ogień dogasał, z każdą chwilą robiło się coraz chłodniej. Obok nas leżały brudne naczynia, których oczywiście nikt nie miał ochoty myć. W pewnym momencie z najbliższej nam jurty (co wcale nie znaczy, że była blisko!) przyszedł pies. Pokręcił się trochę, powęszył i… zaczął nam wylizywać naczynia.
W normalnej sytuacji, gdyby pies dobrał się do naszych misek, przepędzilibyśmy go gdzie pieprz rośnie… ale nie wtedy. Wtedy byliśmy tak zmarznięci i tak bardzo drżeliśmy przed umyciem naczyń w zimnej wodzie, że wylizujący miski pies stał się naszym dobrodziejstwem. Nie dość, że go nie przegoniliśmy, to jeszcze zaczęliśmy go dopingować! Trzeba mu przyznać, że wykonał kawał dobrej roboty – rano naczynia lśniły czystością.
W drogę powrotną wyruszyliśmy następnego dnia w południe. Doszliśmy do jurtowiska na szesnastą, Handy nie było, ale najwyraźniej kręcił się gdzieś w pobliżu i musiał dowiedzieć się od turystów, że wróciliśmy, bo pojawił się po 10 minutach. Zapakowaliśmy rzeczy do bagażnika i postanowiliśmy zjeść coś w miejscowym gerze, który służył za restaurację. Miła Mongołka zaproponowała nam ugotowanie kolacji w przeciągu godziny.
Zamówiliśmy zatem cujwan z mięsem dla mnie, cujwan wegetariański dla Aśki, zupę i buudze dla chłopców, a dla Handy same buudze. Posiłek kosztował trzy tysiące tugrików, z zupą cztery, więc był dość drogi jak na Mongolię. Piwo kosztowało również trzy tysiące, zatem w oczekiwaniu na posiłek, zamiast piwa postanowiliśmy napić się własnej wódki, przepijając ją kolejnym wyprawowym wynalazkiem, mianowicie - multiwitaminą rozcieńczoną w mętnej wodzie z jeziora.
Grisza w tym czasie zaznajomił się z pewnym Holendrem i długo z nim dyskutował. Po obiedzie powrócili znajomi Holendra i postanowili zabić owcę na obiad, byłam zatem pierwszy raz w życiu świadkiem zarzynania owcy, ale opis sobie podaruję. Egzekucja chwilę trwała, tak więc wyjechaliśmy dość późno i rozbijaliśmy się po ciemku, ale Handa naniósł nam drzewa, więc zdążyliśmy jeszcze rozpalić ognisko. Piliśmy herbatę, kiedy nagle Handa poczuł zapach benzyny. Okazało się, że mamy nieszczelny bak i wyciekło z niego … 20 litrów benzyny. Handa wydawał się tym niestrapiony i zdecydował, że w takim razie musimy wrócić do wsi przy wodospadzie i zatankować raz jeszcze. Nie za bardzo nam się podoba ta sytuacja i wydaje nam się podejrzane, że akurat pod naszą nieobecność bak ni stąd ni zowąd „rozszczelnił” się i wyciekło z niego tyle paliwa…
Grisza w tym czasie zaznajomił się z pewnym Holendrem i długo z nim dyskutował. Po obiedzie powrócili znajomi Holendra i postanowili zabić owcę na obiad, byłam zatem pierwszy raz w życiu świadkiem zarzynania owcy, ale opis sobie podaruję. Egzekucja chwilę trwała, tak więc wyjechaliśmy dość późno i rozbijaliśmy się po ciemku, ale Handa naniósł nam drzewa, więc zdążyliśmy jeszcze rozpalić ognisko. Piliśmy herbatę, kiedy nagle Handa poczuł zapach benzyny. Okazało się, że mamy nieszczelny bak i wyciekło z niego … 20 litrów benzyny. Handa wydawał się tym niestrapiony i zdecydował, że w takim razie musimy wrócić do wsi przy wodospadzie i zatankować raz jeszcze. Nie za bardzo nam się podoba ta sytuacja i wydaje nam się podejrzane, że akurat pod naszą nieobecność bak ni stąd ni zowąd „rozszczelnił” się i wyciekło z niego tyle paliwa…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz