Obóz nad Najman Nuur
Wczoraj zatrzymywaliśmy się chyba z osiem razy na naprawę uaza. Najdłuższa przerwa trwała ponad dwie godziny. Najpierw zepsuła się chłodnica, więc co chwilę zatrzymywaliśmy się, aby dolać do niej wody. Później wysiadła pompa paliwowa, więc Handa ze stoickim spokojem zabrał się do jej reperowania. Naprawiał ją najpierw ze swojej szoferki, gdyż pomiędzy siedzeniem kierowcy, a siedzeniem pasażera znajdowała się klapa, pod którą zlokalizowany był silnik, tak więc w przypadku awarii wystarczy otworzyć klapę i można swobodnie grzebać w silniku.
Niestety, takie komfortowe naprawianie nic nie dało i w końcu Handa musiał wczołgać się pod auto. Naprawiał pompę na wszystkie sposoby, w końcu najlepiej sprawdził się kawałek kalosza. Trwało to dobre dwie godziny, bardzo byliśmy więc zadowoleni z zapasów piwa. Wyruszyliśmy w dalszą trasę dopiero o dziewiętnastej. Handa chciał dojechać nad wodospad Orchon przed zmrokiem, zatem gnał jak szalony przejeżdżając przez wertepy, które wydawały się nieprzejezdne, aż do momentu w którym samochód znajdował się dokładnie na ich powierzchni, a my przez szybę widzieliśmy na przemian: samo niebo lub samą ziemię. Zrobiło się już ciemno, gdy dojechaliśmy do wioski, w której Handa zapytał o drogę, po czym pojechaliśmy dalej.
Przejechaliśmy przez kilka rzek, a Handa co chwilę gubił drogę, mniej więcej tak jak my swego czasu gubiliśmy szlaki w tajdze (przypuszczalnie dlatego, że tutaj drogi wyglądają tak jak tamtejsze szlaki – biegną, biegną i nagle znikają). Wreszcie dojechaliśmy na miejsce, które po ciemku nie odznaczało się niczym szczególnym. Szybko rozbiliśmy namioty, zaczęliśmy gotować w aucie wodę na zupki i robić kanapki. Po kolacji przenieśliśmy gotowanie do Molarów pod tropik, żeby zwolnić Handzie miejsce do spania. Ugotowaliśmy herbatę, dolaliśmy wódki, wypiliśmy naszego stałego wieczornego drinka i poszliśmy spać.
Pobudka nastąpiła dziś o siódmej rano, na śniadanie podano chleb z konserwą i cebulą (mniam!), a po posiłku Handa podwiózł nas w okolice wodospadu Orchon. Po obejrzeniu wodospadu z każdej strony zaczęła się istna zabawa z wytłumaczeniem Handzie, żeby zawiózł nas nad Osiem Jezior, skąd wyruszymy sobie na dwa dni w góry, potem do niego wrócimy i pojedziemy dalej. Za żadne skarby nie dało mu się tego zakomunikować, ale na szczęście spotkaliśmy Mongoła, który znał rosyjski i przetłumaczył Handzie cały plan. Podjechaliśmy więc jeszcze kawałek naszym uazem, po czym Handa wysadził nas przy jurtowisku, gdzie rozpoczynał się szlak.
Niestety, takie komfortowe naprawianie nic nie dało i w końcu Handa musiał wczołgać się pod auto. Naprawiał pompę na wszystkie sposoby, w końcu najlepiej sprawdził się kawałek kalosza. Trwało to dobre dwie godziny, bardzo byliśmy więc zadowoleni z zapasów piwa. Wyruszyliśmy w dalszą trasę dopiero o dziewiętnastej. Handa chciał dojechać nad wodospad Orchon przed zmrokiem, zatem gnał jak szalony przejeżdżając przez wertepy, które wydawały się nieprzejezdne, aż do momentu w którym samochód znajdował się dokładnie na ich powierzchni, a my przez szybę widzieliśmy na przemian: samo niebo lub samą ziemię. Zrobiło się już ciemno, gdy dojechaliśmy do wioski, w której Handa zapytał o drogę, po czym pojechaliśmy dalej.
Przejechaliśmy przez kilka rzek, a Handa co chwilę gubił drogę, mniej więcej tak jak my swego czasu gubiliśmy szlaki w tajdze (przypuszczalnie dlatego, że tutaj drogi wyglądają tak jak tamtejsze szlaki – biegną, biegną i nagle znikają). Wreszcie dojechaliśmy na miejsce, które po ciemku nie odznaczało się niczym szczególnym. Szybko rozbiliśmy namioty, zaczęliśmy gotować w aucie wodę na zupki i robić kanapki. Po kolacji przenieśliśmy gotowanie do Molarów pod tropik, żeby zwolnić Handzie miejsce do spania. Ugotowaliśmy herbatę, dolaliśmy wódki, wypiliśmy naszego stałego wieczornego drinka i poszliśmy spać.
Pobudka nastąpiła dziś o siódmej rano, na śniadanie podano chleb z konserwą i cebulą (mniam!), a po posiłku Handa podwiózł nas w okolice wodospadu Orchon. Po obejrzeniu wodospadu z każdej strony zaczęła się istna zabawa z wytłumaczeniem Handzie, żeby zawiózł nas nad Osiem Jezior, skąd wyruszymy sobie na dwa dni w góry, potem do niego wrócimy i pojedziemy dalej. Za żadne skarby nie dało mu się tego zakomunikować, ale na szczęście spotkaliśmy Mongoła, który znał rosyjski i przetłumaczył Handzie cały plan. Podjechaliśmy więc jeszcze kawałek naszym uazem, po czym Handa wysadził nas przy jurtowisku, gdzie rozpoczynał się szlak.
Po szybkim przepakowaniu się wyruszyliśmy w góry. Krajobraz wyglądał tam nieco inaczej niż przez ostatnie dwa dni, step przemienił się w rzadki, bardzo kolorowy las. Szliśmy tym lasem około półtorej godziny pod górę, w końcu wyszliśmy na szczyt i oczom naszym ukazała się szeroka dolina porosła trawą i krzakami. Było pięknie i kolorowo, ale niestety również gorąco i bardzo duszno. Tam też ujrzeliśmy pierwsze z ośmiu jezior – małe i zamulone służyło jako wodopój dla bydła z pobliskich jurt. Zeszliśmy w dolinę i zrobiło się już mniej przyjemnie, ponieważ było tam mnóstwo bagien, które musieliśmy obchodzić, czasami dodając sobie po kilka kilometrów drogi.
Do tego robiło się coraz goręcej. Po przejściu doliny i wypiciu dużej ilości wody mineralnej weszliśmy na wzgórze, skąd rozpościerał się piękny widok na jezioro – drugie z ośmiu. Położone było bardzo malowniczo – w dolinie otoczonej wzgórzami porosłymi żółtą trawą i rzadkim lasem. Wzdłuż jego brzegów jeździli Mongołowie na koniach, wyżej bieliły się pojedyncze jurty. Obeszliśmy jezioro szukając w miarę równego miejsca z dobrym dostępem do wody i drzewa, które nie byłoby opanowane przez bydło. Wreszcie znaleźliśmy dogodne miejsce na wzgórzu, rozbiliśmy namioty, a teraz gotujemy strawę – zupę z ziemniakami, marchwią i kostką rosołową oraz zawartością jednej zupki chińskiej.
Woda w jeziorze jest dość zimna i lekko zielona, więc przed gotowaniem trzeba ją przepuszczać przez prowizoryczne sitko - czyli bandaż elastyczny, w który swego czasu zawinięte było moje kolano. Dziś po trzech dniach wreszcie mogliśmy się umyć – całe szczęście, bo na moich łydkach pojawiły się już czarne kropki od potu i kurzu, którego w Mongolii jest pełno i który wlatuje przez wszystkie okna podczas jazdy uazem.
Do tego robiło się coraz goręcej. Po przejściu doliny i wypiciu dużej ilości wody mineralnej weszliśmy na wzgórze, skąd rozpościerał się piękny widok na jezioro – drugie z ośmiu. Położone było bardzo malowniczo – w dolinie otoczonej wzgórzami porosłymi żółtą trawą i rzadkim lasem. Wzdłuż jego brzegów jeździli Mongołowie na koniach, wyżej bieliły się pojedyncze jurty. Obeszliśmy jezioro szukając w miarę równego miejsca z dobrym dostępem do wody i drzewa, które nie byłoby opanowane przez bydło. Wreszcie znaleźliśmy dogodne miejsce na wzgórzu, rozbiliśmy namioty, a teraz gotujemy strawę – zupę z ziemniakami, marchwią i kostką rosołową oraz zawartością jednej zupki chińskiej.
Woda w jeziorze jest dość zimna i lekko zielona, więc przed gotowaniem trzeba ją przepuszczać przez prowizoryczne sitko - czyli bandaż elastyczny, w który swego czasu zawinięte było moje kolano. Dziś po trzech dniach wreszcie mogliśmy się umyć – całe szczęście, bo na moich łydkach pojawiły się już czarne kropki od potu i kurzu, którego w Mongolii jest pełno i który wlatuje przez wszystkie okna podczas jazdy uazem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz