Gdzieś w drodze z Ułan Bator do Charchorin
Wczoraj wieczorem Grzesiek otworzył swoją urodzinową wódkę Czyngis Chan i poczęstował wszystkich, którzy mieli na to ochotę, czyli cały hostel. Robert przyniósł puszkę orzeszków, Francuzi – suszone owoce i zaczęła się impreza. Gan podarował Grześkowi mini jurtę z otwieranymi drzwiczkami, wzniósł z nami pierwszy toast, opowiedział kilka anegdotek i zostawił nas samych. Po chwili dołączył do nas jeden z trójki Polaków, którzy uczą w Ułan Bator angielskiego i podzielił się z nami swoimi doświadczeniami z pobytu w Mongolii. Dzień nie zakończył się niestety zbyt dobrze, ponieważ w drodze do toalety Grisza wpadł do nieosłoniętego kanału, wskutek czego rozszarpał sobie skórę na udzie i wykręcił kostkę.
Nasz kierowca ma na imię Handa. Jest niewysoki i chudy, ale bardzo silny, należy do gatunku tych ludzi, których opisuje się jako „żylastych”. Jesteśmy już po trzech godzinach jazdy, dookoła nie ma nic, tylko sam step. Zatrzymaliśmy się na chwilę nad kałużą wody, w zasadzie to nie wiadomo po co. Musiałam się wysikać, ale nie miałam pojęcia gdzie – wszędzie jak okiem sięgnąć płaski step, żadnego drzewa ani wzniesienia... W końcu zdecydowałam się zrobić to za samochodem. Generalnie są trzy możliwości sikania w stepie: za samochodem (wtedy jest ryzyko, że ktoś nam przeszkodzi), w korycie wyschniętej rzeki (wtedy mamy szczęście – będzie widać tylko głowę) albo w stepie, odchodząc na taką odległość, aby nie było widać szczegółów. (…)
Teraz znowu się zatrzymaliśmy, koło nas stoi autobus pełen turystów i kręcą się jacyś ludzie, tak jakby policja drogowa. Nie za bardzo wiemy o co chodzi i dlaczego stoimy... Pasażerowie z autobusu tradycyjnie sikają przy drodze. (...)
Na szczęście szybko zadziałałam neomycyną i wygląda na to, że rana się goi, a jest ona prawdziwie bohaterska – długa na 20 cm. Poszliśmy spać o północy, a wstaliśmy o 6.30 z zamiarem wyjechania w trasę o ósmej rano (w związku z czym wyjechaliśmy o dziewiątej). Najpierw podjechaliśmy do bankomatu wypłacić trochę tugrików, później do sklepu wędkarskiego, gdzie Grisza zakupił gigantyczne blachy na mongolskie ryby (przy okazji kupiliśmy trochę baloników dla mongolskich dzieci), a już poza miastem wstąpiliśmy do supermarketu zaopatrzyć się w jedzenie, wodę i wódkę na zimne noce.
Okazało się, że sytuacja jest niezbyt skomplikowana. Aby móc pojechać dalej należało zapłacić. Po południu dojechaliśmy w pobliże piaszczystych wydm Mongol Els, a zaraz potem przystanęliśmy na obiad w małej restauracyjce, a właściwie barze, który po mongolsku nazywa się cajny gaazar. Ja zjadłam rosół z kury, chłopcy ryż z baraniną i grzybami, a Aśka ryż z warzywami, jedną dużą kluską i... frytkami. Zamawianie było przekomiczne, kucharz machał rękami i gdakał, aby nam wytłumaczyć, że oferują rosół z kury. Zaprosiliśmy na obiad Handę, bo tu do dobrego zwyczaju należy karmienie kierowcy.
Potem przejechaliśmy przez Charchorin i sześć kilometrów dalej, w malowniczym miejscu otoczonym wzgórzami rozbiliśmy nasz pierwszy obóz na mongolskiej ziemi. Zrobiliśmy kilka kanapek z ikrą, rybą i cebulą i zagotowaliśmy herbatę w menażce. Zaprosiliśmy Handę na herbatę z wódką i trochę porozmawialiśmy z nim, na tyle, na ile pozwalał język. Handa zna kilka słów po rosyjsku (są to magazin i lagier, czyli sklep i obóz ), kilka po angielsku (są nimi yes i no) i to wszystko. Jak to ujął Gan: „Handa zna trochę rosyjski, trochę angielski, więc się dogadacie. A resztę załatwi język ciała. Handa to dobry chłopak.” Najwyraźniej w naszym codziennym komunikowaniu dominować będzie mowa ciała. Nauczyliśmy się kilku mongolskich słówek, głównie tych związanych z jedzeniem, bo uznaliśmy, że będą najbardziej przydatne. No i słówka mod – czyli drzewo. Jest niezbędne, aby zakomunikować Handzie, że chcemy gotować strawę na ognisku.
Potem przejechaliśmy przez Charchorin i sześć kilometrów dalej, w malowniczym miejscu otoczonym wzgórzami rozbiliśmy nasz pierwszy obóz na mongolskiej ziemi. Zrobiliśmy kilka kanapek z ikrą, rybą i cebulą i zagotowaliśmy herbatę w menażce. Zaprosiliśmy Handę na herbatę z wódką i trochę porozmawialiśmy z nim, na tyle, na ile pozwalał język. Handa zna kilka słów po rosyjsku (są to magazin i lagier, czyli sklep i obóz ), kilka po angielsku (są nimi yes i no) i to wszystko. Jak to ujął Gan: „Handa zna trochę rosyjski, trochę angielski, więc się dogadacie. A resztę załatwi język ciała. Handa to dobry chłopak.” Najwyraźniej w naszym codziennym komunikowaniu dominować będzie mowa ciała. Nauczyliśmy się kilku mongolskich słówek, głównie tych związanych z jedzeniem, bo uznaliśmy, że będą najbardziej przydatne. No i słówka mod – czyli drzewo. Jest niezbędne, aby zakomunikować Handzie, że chcemy gotować strawę na ognisku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz