3 listopada 2010, środa

Red Lantern Guesthouse, Pekin

Wczoraj wieczorem napisaliśmy czternaście pocztówek do rodziny. Dzisiaj poszliśmy na pocztę, aby je wysłać. Byliśmy przekonani, że co jak co, ale wysyłanie pocztówek nawet w Chinach nie może być skomplikowane. Okazało się być inaczej. Najpierw zaczęto szukać osoby, która mówi po angielsku. W między czasie przyszła kobieta, wystukała na kalkulatorze cenę (4,5 juana za jeden znaczek) i kazała na każdej kartce dopisać chińskimi krzaczkami słowo Polska. Zaczęłam to mozolnie wyrysowywać, po czym przyszedł pan mówiący po angielsku i kazał nam płacić. Grzesiek zapłacił więc, przekonany, że dostanie czternaście znaczków.

Zamiast tego pan zabrał nam wszystkie kartki, sam dokończył wypisywanie słowa Polska po chińsku, po czym na każdej kartce przybił pieczątkę i nakleił coś w rodzaju kodu kreskowego. Przy czternastej kartce pojawił się problem, gdyż nie mieliśmy jeszcze adresu i planowaliśmy nakleić sam znaczek, a adres dopisać na następny dzień. Nic prostszego. Pan od naklejania kodów nie za bardzo jednak rozumiał nasz plan, przyprowadził więc pana, który po angielsku umiał mówić jeszcze lepiej i dopiero ten wyłuszczył nasz plan panu od kodów. Udało się jakoś załatwić sprawę, trzynaście kartek zostało na poczcie, a tę czternastą z naklejonym już kodem i przybitą pieczątką zabraliśmy z powrotem. Proste to jednak nie było.

Następnie pojechaliśmy obejrzeć świątynię lamajską i - niesamowite - spotkaliśmy w niej owego Belga z Tajką, z którymi zaznajomiliśmy się w Shangri-La. Opowiedzieli nam o swojej wycieczce do Tybetu, która była bardzo droga, ale podobno warta każdego kłaja. Na ulicach tybetańskiej stolicy jest mnóstwo chińskich żołnierzy i nigdzie poza Lhasą nie wolno oddzielić się od grupy. Na ulicach dokumenty sprawdzane są w specjalnych punktach, a żeby wejść do głównej świątyni w Tybecie – Potali – trzeba pokazać wszystkie dokumenty, pozwolenia i przeskanować bagaż. Tybet musi być piękny, ale stanowczo nie chciałabym go zwiedzać w dużej grupie, wiedząc, że ani na chwilę nie mogę się oddalić.
W każdym razie – Belg nie oświadczył się swojej dziewczynie, mimo że ona tak tego mocno pragnie, natomiast kupił jej na urodziny zepsutą bransoletkę, co Tajka bardzo przeżywała. Rozmowa z nimi jak zwykle nas ubawiła.

Wieczorem postanowiliśmy wybrać się na targ przekąsek, który słynie z tego, że można zjeść tam skorpiona na patyku. Niestety, bardzo się tym miejscem rozczarowaliśmy. Kolejna atrakcja sztucznie spreparowana i rozreklamowana, tak aby turyści mogli zrobić sobie zdjęcie zjadając skorpiona albo larwę. Faktycznie można było tam spróbować dziwnych rzeczy typu ślimaki, żaby, skorpiony nadziane na patyk, larwy, przepiórki, węże, jaszczurki, ale było to wszystko niezbyt świeże i drogie (np. skorpion kosztował piętnaście juanów, podczas gdy w hutongu ośmiornicę z grilla można kupić za dwa. Grzesiek w końcu się skusił i kupił czarne ślimaki, które trąciły mułem).

Wszystko są to rzeczy, których nikt normalnie w Chinach nie jada, wyjąwszy oczywiście turystów na tym właśnie targu. Wyszliśmy stamtąd zniesmaczeni, gdyż miejsce to nie umywało się do targu w Xinjie. Pojechaliśmy do domu i zjedliśmy wołowinę i tradycyjnie już - bakłażana z czosnkiem. Tym razem była to na pewno wołowina, gdyż poszliśmy do knajpy poleconej nam przez nasze współlokatorki, w której znajdował się towar w Chinach deficytowy, mianowicie: angielskie menu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz