29 października 2010, piątek

Red Lantern Guesthouse, Pekin

Właśnie wróciliśmy z fascynującej kolacji - podczas posiłku usilnie staraliśmy się odgadnąć co też właściwie jemy. Mieliśmy ochotę na wieprzowinę, ale zapomnieliśmy wziąć naszego przewodnika z rozmówkami, narysowałam wiec na świstku papieru świnię, a następnie „zapytaliśmy” kelnerkę, które dania w menu zawierają w sobie owo zwierzę. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na danie, które co prawda nie zawierało wieprzowiny, ale na obrazku wyglądało bardzo zachęcająco. Obsługa była trochę zakłopotana naszym wyborem, a kelner przyłożył wskazujące palce do głowy, chcąc nam pokazać jakież to mięso sobie wybraliśmy, co zinterpretowaliśmy jako rogi - czyli krowa.

Kiedy dostaliśmy naszą potrawę – kociołek z mięsem gotowanym w przyprawach - stało się jasne, że nie jest to na pewno krowa, bo mięso jest jasne, żylaste i smakuje trochę jak kurczak. Uznaliśmy więc, że musi to być czarny kogut i trzymaliśmy się tej wersji, do momentu, w którym doszliśmy do czaszki i wtedy... zgłupieliśmy zupełnie. Była ona mała, podłużna, miała drobne zęby gryzonia i dwa długie kły z przodu... czyżby szczur??? Przez dobrą chwilę byliśmy pewni, że wcinamy szczura, na początku było to przerażające, ale po chwili zgodziliśmy się, że w zasadzie jak na szczura, to mięso smakuje zadziwiająco dobrze.

Postanowiliśmy poprosić kelnerkę, aby zapisała nam chińską nazwę zwierzęcia, a my damy to następnie naszym paniom w hostelu do przetłumaczenia. Pani zrozumiała, że prosimy ją o narysowanie zwierzaka, poprosiła więc swojego męża o pomoc, sama nie będąc najwyraźniej zbyt mocna w rysunku, a ten narysował królika. Zjedliśmy zatem królika, który może nie był najsmaczniejszy, ale zabawa w zgadywanie była przednia.

Jesteśmy już czwarty dzień w Pekinie, pora zatem napisać co się tak właściwie dzieje. A więc przede wszystkim dzieje się niewyobrażalny tłum, dzieją się ludzie, rowery, riksze, samochody, bezustannie próbujący nas zadeptać, popchnąć, przejechać, potrącić, albo przynajmniej przestraszyć klaksonem lub dzwonkiem od roweru. Nie istnieją tu żadne prawa jeśli chodzi o ruch uliczny, czy ruch pieszych. Rowerzyści jeżdżą po chodnikach, ostrzegając przechodniów dzwonkiem w ostatniej chwili i niemalże przejeżdżając im po stopach. Samochody (włączając w to wozy policyjne) przejeżdżają trąbiąc wściekle przez pasy, podczas gdy piesi mają zielone światło.
Kierowcy wyprzedzają na trzeciego na krętych drogach, doprowadzając do tak absurdalnych sytuacji, kiedy pekaes wyprzedza tira, mając sto metrów przed sobą innego tira jadącego z naprzeciwka. W tym samym czasie tir wyprzedzany jest z drugiej strony przez samochód osobowy jadący po poboczu. Ludzie, wchodząc do metra i autobusów, rozpychają się łokciami i ani myślą o wcześniejszym wypuszczeniu pasażerów. Do tego bezczelnie wpychają się do kolejek i ustępują dopiero wtedy, gdy się porządnie na nich warknie. Na ulicy, a zwłaszcza w hutongach, trzeba mieć oczy dookoła głowy, aby nie zostać przejechanym, potrąconym, tudzież zadeptanym. Tyle odnośnie poruszania się po mieście.

Co robimy w Pekinie? Przedwczoraj zwiedziliśmy Plac Tiananmen, Zakazane Miasto oraz Park Zongshan. Na każdym kroku widzi się tu podobiznę przewodniczącego Mao, z którą Chińczycy nabożnie robią sobie zdjęcia, dalej chyba wierząc, że był to wielki ojciec narodu.
Do hostelu powróciliśmy hutongami, obserwując życie ludzi. Po drodze zrobiliśmy zakupy targując się ze sklepikarzami, którzy byli tym faktem pozytywnie zaskoczeni i w końcu zawsze spuszczali z ceny.

W Chinach ludzie uwielbiają się targować, jest to dla nich okazja do rozmowy i podtrzymania kontaktów towarzyskich, a także oznaka sprytu i dowcipu. W małych sklepach rzadko kiedy wystawione są ceny produktów, miejscowi i tak te ceny znają, bo mają je od dawna ustalone ze sprzedawcą, a turystów obowiązują zupełnie inne stawki. Turyści rzadko się targują, dlatego targowanie się Grześka przy użyciu najprostszych chińskich słów było bardzo miłą niespodzianką. Sklepikarze momentalnie nabierali do niego szacunku i zaczynali traktować jak swojego, pojawiało się poklepywanie po plecach, żarty, śmiechy... Bardzo żałowaliśmy, że nie znamy chińskiego, bo z chęcią porozmawialibyśmy sobie z tymi ludźmi, którzy wydają się bardzo i otwarci. Ta ostatnia cecha wynika zapewne z olbrzymiej ilości mieszkańców w tym kraju. Tam po prostu fizycznie nie da się zamknąć w sobie i odizolować od innych. Świetnie obrazuje to korzystanie z publicznych toalet w hutongach - przeważnie nie ma tam osobnych kabin, ani nawet boksów.
Wszyscy załatwiają swoje potrzeby w tym samym pomieszczeniu, w odległości jednego metra, widząc i słysząc się nawzajem i będąc dodatkowo obserwowanymi przez ludzi czekających w kolejce. Grzesiek, z racji swojej brody, był obserwowany w sposób niemal bezczelny, Chińczycy po prostu przekrzywiali głowy i gapili się na niego, zastanawiając się zapewne, czy taki egzotyczny obcokrajowiec z brodą załatwia się tak samo jak oni. Na początku trochę nas takie załatwianie się krępowało, ale miesiące w tajdze i na stepie zrobiły swoje i dość szybko przystosowaliśmy się do tych nowych zwyczajów.
Wczoraj pojechaliśmy do miejscowości Jinshaling obejrzeć Wielki Mur Chiński. Niestety dotarcie tam bynajmniej nie było łatwe i jak zwykle mieliśmy przygody oraz chwile załamania. Plan był następujący: najpierw jedziemy pekaesem do Miyun, a stamtąd busem do Jinshaling. Tuż przy wjeździe do Miyun (które oczywiście okazało się być wielkim miastem, a w takich najciężej się odnaleźć), kilku busiarzy weszło do autobusu i zaczęli krzyczeć „Great Wall”. Pani bileterka również powiedziała "Great Wall" i spojrzała na nas znacząco, więc, nie zastanawiając się długo, wysiedliśmy z autobusu.
Okazało się, że w miejscu w którym wysiedliśmy nie ma nic, poza busiarzami, którzy chcieli nas zawieźć na mur za – bagatela! - 460 juanów. Śmiech pusty nas ogarnął w reakcji na tę informacje, ale był to śmiech z domieszką goryczy, bo nie za bardzo wiedzieliśmy jak inaczej na ten mur dojechać. Z Miyun miał niby jeździć jakiś bus, ale nie wiadomo skąd, nie wiadomo też gdzie jest dworzec, bo bezmyślnie wysiedliśmy tuż przy wjeździe do miasta i staliśmy sobie razem z busiarzami, z których żaden po angielsku nie mówił. Czarna rozpacz. Zwłaszcza jeden busiarz zdawał się być nieco nadpobudliwy, bo chodził za nami wypisując swoje ceny na kawałku papieru, a także rozpisując co ta cena zawiera, ile kosztuje parking przy murze, ile paliwo i koniecznie chciał z nami dobić targu.

My jednak byliśmy tak wściekli na busiarzy, że nas zmylili każąc wysiadać w środku niczego, że postanowiliśmy pod żadnym pozorem się z nimi nie bratać, tylko czekać na następny pekaes z Pekinu do Miyun, dojechać na dworzec i łapać stamtąd busa. Tak też zrobiliśmy. Po około dwudziestu minutach jazdy udało nam się dojechać na dworzec, gdzie, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, ujrzeliśmy tego samego nachalnego busiarza, który już stał przy bramie w towarzystwie swoich kumpli i czekał na nas, koniecznie chcąc się dogadać. Nie wierzyliśmy własnym oczom. Po wyjściu z autobusu obsiedli nas niczym muchy, tak że nie mogliśmy nawet przejść w spokoju kilku metrów i zobaczyć co się dzieje na dworcu. Grzesiek w pewnym momencie nie wytrzymał i wrzasnął na Chińczyków, żeby dali nam spokój.

Poskutkowało to na chwilę, podczas której zorientowaliśmy się, że na dworcu nie ma żadnej informacji ani kas, a wszystkie autobusy jadą wyłącznie do Pekinu. Po chwili Chińczycy znowu do nas wrócili, mówiąc „Sorry sir” i nadal próbując  wcisnąć nam swoją ofertę. Ponieważ zdawaliśmy sobie już sprawę, że nie ma większych szans na złapanie busa do Jinshaling, zaczęliśmy od niechcenia targować się z busiarzem i udało nam się zejść do 260 juanów. Busiarz się ucieszył, uścisnął Grześkowi rękę, zamienił się w chodzącą uprzejmość, zaprowadził nas do samochodu, otworzył nam drzwi i pojechał z nami najpierw do bankomatu, potem po worek baotzi (w obawie przed nieprzewidzianymi rewolucjami żołądkowymi mogącymi nas dopaść w autobusie nie zjedliśmy śniadania), a wreszcie zawiózł nas na mur, na którym było wspaniale. Pogoda była cudowna, świeciło słońce, na niebie nie było ani jednej chmurki.
Odcinek muru w Jinshaling jest częściowo dziki i zrujnowany, a częściowo odrestaurowany, a ponieważ bardzo ciężko tam dotrzeć, nie jest ani trochę zatłoczony. Zdarzały się momenty, kiedy byliśmy na murze sami, tzn. prawie sami, nie licząc mongolskich i chińskich sprzedawców usiłujących nam sprzedać wodę, colę, piwo oraz pamiątki. Jeden dziadek urzekł nas swoją postawą dobrego handlarza – już z daleka krzyczał do nas: „Piwo za dwa juany! Piwo za dwa juany!”. Gdy zbliżyliśmy się do niego i Grisza powiedział: „Za dwa juany? To ja poproszę!”, dziadek mu odrzekł: „Skończyło się!”. Potem wytłumaczył, że on zawsze sprzedaje najtańsze piwo za dwa juany, natomiast u innych kosztuje pięć, a to przecież za drogo i żebyśmy absolutnie od innych piwa nie kupowali. Okrzyki o piwie za dwa juany, którego zabrakło, wydawał tylko i wyłącznie w celach reklamowych. Niemniej jednak, od kolejnego dziadka kupiliśmy piwo za piątkę. Chciał dychę, zszedł do piątki, więc powiedziałam Griszy, żeby dał mu zarobić i kupił to piwo. Gdy już doszło do transakcji i Grzesiek dał mu dychę, dziadek próbował go oszukać wydając my cztery juany zamiast pięciu. Nie zdziwiło nas to już ani trochę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz