Red Lantern Guesthouse, Pekin
Dziś pojechaliśmy zwiedzić Świątynię Nieba. Zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie, głównie dlatego, że była inna od wszystkich dotychczas zwiedzonych świątyń. Zobaczyliśmy też środek świata, zadeptywany i obfotografowywany przez turystów oraz Ścianę Echa, która jest odgrodzona od turystów płotem, tak więc nie można sprawdzić, czy faktycznie szepcząc słowa u jednego jej końca można je usłyszeć z przeciwnej strony. Po wizycie w świątyni zaczęliśmy szukać jakiejś przyjemnej knajpki, ale wszystkie świeciły pustkami, czytaj: były podejrzane.
Nieopodal świątyni ujrzeliśmy wielki budynek z szyldem ‘Pearl Market’, o którym gdzieś, kiedyś, coś słyszeliśmy, bądź czytaliśmy, postanowiliśmy więc tam zajrzeć. Od razu na wejściu zaatakowały nas hordy wrzeszczących Chińczyków, chcących sprzedać nam wszystko: filiżanki, figurki, biżuterię, aparaty fotograficzne, i-phone’y, filtry do aparatów, szale, torby, walizki, plecaki, lornetki, strzelby, teleskop, termos i nie pamiętam co jeszcze. Chodziło się tam po czterech piętrach pomiędzy stoiskami i bez przerwy słyszało się nawoływania sprzedawców, którzy chwytali nas za ręce i siłą wciągali do swoich sklepików.
Było to okropnie męczące i kompletnie uniemożliwiało zrobienie zakupów. Trochę szkoda, bo z chęcią kupiłabym sobie trampki, ale wizja bycia dręczoną przez stado ekspedientek przerażała mnie na tyle, że ograniczyłam się do cichego przemykania między stoiskami, powtarzając co chwilę „pujao”. Kupiliśmy jedynie pokrowce na aparat i kamerę, po czym wyszliśmy fizycznie i psychicznie wyczerpani. Poszliśmy coś przekąsić i znowu zemścił się na nas brak rozmówek: zamiast wieprzowiny dostaliśmy miskę flaków, ale muszę przyznać, że przyrządzone były fenomenalnie.
Wieczorem wybraliśmy się na pokaz akrobacji. Był rewelacyjny, jest jedna z tych rzeczy, które warto zrobić będąc w Pekinie. Oprócz akrobacji popularne są też pokazy kung-fu i opera, ale nie byliśmy, więc nie wiemy czy warto.
Nieopodal świątyni ujrzeliśmy wielki budynek z szyldem ‘Pearl Market’, o którym gdzieś, kiedyś, coś słyszeliśmy, bądź czytaliśmy, postanowiliśmy więc tam zajrzeć. Od razu na wejściu zaatakowały nas hordy wrzeszczących Chińczyków, chcących sprzedać nam wszystko: filiżanki, figurki, biżuterię, aparaty fotograficzne, i-phone’y, filtry do aparatów, szale, torby, walizki, plecaki, lornetki, strzelby, teleskop, termos i nie pamiętam co jeszcze. Chodziło się tam po czterech piętrach pomiędzy stoiskami i bez przerwy słyszało się nawoływania sprzedawców, którzy chwytali nas za ręce i siłą wciągali do swoich sklepików.
Było to okropnie męczące i kompletnie uniemożliwiało zrobienie zakupów. Trochę szkoda, bo z chęcią kupiłabym sobie trampki, ale wizja bycia dręczoną przez stado ekspedientek przerażała mnie na tyle, że ograniczyłam się do cichego przemykania między stoiskami, powtarzając co chwilę „pujao”. Kupiliśmy jedynie pokrowce na aparat i kamerę, po czym wyszliśmy fizycznie i psychicznie wyczerpani. Poszliśmy coś przekąsić i znowu zemścił się na nas brak rozmówek: zamiast wieprzowiny dostaliśmy miskę flaków, ale muszę przyznać, że przyrządzone były fenomenalnie.
Wieczorem wybraliśmy się na pokaz akrobacji. Był rewelacyjny, jest jedna z tych rzeczy, które warto zrobić będąc w Pekinie. Oprócz akrobacji popularne są też pokazy kung-fu i opera, ale nie byliśmy, więc nie wiemy czy warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz