26 października 2010, wtorek

Red Lantern Guesthouse, Pekin

Do Kunming podróżowaliśmy o wiele bardziej komfortowym autobusem niż do Xinjie. Był większy, łóżka były pojedyncze i trochę dłuższe, a przede wszystkim obowiązywał zakaz palenia. Mimo to jeden chłopak zaczął palić, ale mój małżonek w porę go zauważył i szybko zrobił z tym porządek. Mieliśmy miejsca z tyłu, więc leżeliśmy na 5-osobowym łóżku. Na nieszczęście dosiadło się do nas trzech mężczyzn z dzieckiem, więc jechaliśmy w szóstkę, a na jeszcze większe nieszczęście, owi mężczyźni niemiłosiernie cuchnęli. Przyjechaliśmy do Kunming o siódmej rano, wskoczyliśmy w znajomy już busik C71 i pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Udało nam się kupić bilety do Pekinu na ten sam dzień, na 11:33. (Mała rada odnośnie zakupu biletów: na stronie http://www.travelchinaguide.com/china-trains/ można sobie wyszukać interesujące nas pociągi. Spisujemy sobie numer pociągu i z tym numerem podchodzimy do kasy. Dobrze też mieć nazwę miasta oraz typ klasy wypisane po chińsku - wtedy zakup biletów jest lekki, łatwy i przyjemny.) Poszliśmy zjeść śniadanie (pierożki i zupa z jajkiem) i zrobić zakupy (chińskie zupki oraz trochę lokalnych ciastek i zakąsek). Podróż minęła nam bez większych niespodzianek i była raczej relaksująca. Mieliśmy dwie środkowe kuszetki oraz często zmieniające się towarzystwo w boksie. Czas upływał nam na czytaniu Hrabiego Monte Cristo, grze w remika i studiowaniu przewodnika.

O 10:48 dojechaliśmy do Pekinu. Było słonecznie, ale zimno. Postanowiliśmy znaleźć opisany w naszym przewodniku Red Lantern Guesthouse, który najbardziej przypadł nam do gustu. Zakupiliśmy chińsko-angielską mapę Pekinu i pojechaliśmy metrem w miejsce położone na północny zachód od placu Tiananmen. W Pekinie wszelkie problemy komunikacyjne zniknęły: w metrze słychać głos informujący po angielsku, do której stacji dojeżdża pociąg, oprócz tego wisi mapka ze wszystkimi stacjami wypisanymi za pomocą chińskich znaczków oraz w pininie, a nazwa następnej stacji podświetla się na zielono. Nazwy ulic również wypisane są w pininie.

Hostelu szukaliśmy dłuższą chwilę, częściowo dlatego, ponieważ usytuowany jest w hutongu, a hutongi nie są zaznaczone na mapach. W hostelu czekała na nas nieprzyjemna niespodzianka, bowiem za miejsce w dormitorium padła cena 60 juanów. Za osobę! W Shangri-La płaciliśmy tyle za dwuosobowy pokój z łazienką i wszelkimi wygodami! Oczywiście nie omieszkaliśmy poinformować o tym recepcjonistki, która jednak nie dała się zbić z tropu i wcale nie wyglądała na zachwyconą tym, że zamierzamy się targować. Ucieszyliśmy się więc, kiedy obniżyła cenę do 55 juanów – zawsze to 10 juanów mniej za dzień, a że planowaliśmy zostać tam 9 dni... całkiem niezła oszczędność. Do tego wszystkiego pewien Szkot powiedział nam, że w całym Pekinie nic tańszego nie znalazł. Zapłaciliśmy więc za kilka dni z góry i poszliśmy się rozpakować.
Hostel jest bardzo przytulny. Za recepcją mieści się świetlica z ławami, stołami i barem pełniąca również funkcję restauracji. Znajdują się w niej meble z bibelotami, sztuczne kwiaty, drzewka oświetlone lampkami, akwarium, rzeźby, maszyna do szycia, kanapy, wazony, biblioteczka, szafka z chińską porcelaną, dodatkowo wszędzie wiszą czerwone lampiony i chińskie malowidła. Pomiędzy meblami przechadza się wielki tłusty kocur. Całość pomieszczenia stylizowana jest na ulicę: wokół świetlicy wznoszą się wysokie ściany z balkonikami, w których znajdują się drzwi do poszczególnych pokoi przypominające drzwi do mieszkań. W pomieszczeniu panuje półmrok, a od kuchni i łazienek oddziela je sztuczna rzeczka z fontanną i mostkiem. Jest tu bardzo przytulnie, a położenie hostelu w samym sercu hutongów jest niezwykle atrakcyjne.

Hutongi. Czym właściwie są pekińskie hutongi? Otóż są to sieci wąskich uliczek (hutong oznacza dosłownie wspólną alejkę) o charakterze mieszkalnym, gdzie znajduje się wszystko, co potrzebne człowiekowi do przeżycia: sklepiki, knajpki, budki z przekąskami, targ, fryzjer, masarnie, piekarnie, krawiec, masażysta, poczta, publiczna ubikacja (w hutongach nie ma kanalizacji), myślę, że i lekarz by się tam znalazł. W wielu sklepikach można kupić tylko jeden produkt, np. mięso lub chleb kukurydziany i są one maleńkie, często składają się z jednego pomieszczenia o powierzchni 5 m², w którym właściciel sklepu również mieszka.
 W hutongach życie toczy się w zasadzie na zewnątrz – rano ludzie wychodzą ze swych maleńkich domków, jedzą śniadanie w jednej z lokalnych jadłodajni, potem zaczynają pracę, tudzież oddają się codziennym obowiązkom i przyjemnościom: zakupom, praniu, sprzątaniu, grze w mahjonga lub karty z przyjaciółmi. W każdej chwili mogą porozmawiać z sąsiadem, wystarczy że wychylą się z okna. Wieczorem w hutongach rozkwita życie towarzyskie. Zapełniają się restauracje, na ulicę wylegają sprzedawcy, pojawiają się uliczne grille i stoiska. Można tam kupić tanio różne przysmaki: ośmiornice na patyku, mątwy, kurczaka, warzywa. W hutongach rano i wieczorem panuje wielki ruch, ponieważ przejeżdżają nimi tłumy ludzi na rowerach i motorynkach. Trzeba wtedy bardzo uważać i najlepiej chodzić bokiem, aby nie zostać rozjechanym. Ponieważ w tych porach hutong jest bardzo zatłoczony, często tworzą się korki z rowerów i z ludzi, a przechadzka trwa bardzo długo. W hutongach można tak naprawdę spędzić całe życie nie wychodząc na zewnątrz, jest to taki mikroświat, trochę już odchodzący do przeszłości niestety.
Przed letnią olimpiadą w 2008 roku wyburzono dziesiątki kilometrów kwadratowych hutongów, zastępując je nowoczesnymi blokami, do których przeniesiono mieszkańców. Proces ten nadal trwa. Nazywa się to „poprawą warunków życia”.

Po zapłaceniu za pokój udaliśmy się w stronę Wież Bębnów i Dzwonów, właśnie poprzez hutongi. Bardzo miło nam się tamtędy spacerowało, aczkolwiek bez przerwy trzeba było opędzać się od rikszarzy, którzy koniecznie chcieli nas przewieźć po hutongach. Dopiero gdy im mówiliśmy, że mieszkamy w hutongu, dawali się przekonać i odchodzili. Mieliśmy tu wiele okazji do poćwiczenia niezwykle przydatnego w Pekinie wyrażenia „pujao”, oznaczającego tyle, co „nie trzeba”. Okolica była bardzo zatłoczona, rikszarzy wiozących turystów było multum, chwilami tworzyły się nawet rikszowe korki.

Do Wieży Bębnów doszliśmy wzdłuż jeziorka, a słowo „pujao” padało z naszych ust co minutę. W Wieży Bębnów, jak sama nazwa wskazuje, znajdowały się bębny, służące niegdyś do obwieszczania ważnych wydarzeń w państwie. Wszystkie bębny to niestety repliki, z oryginalnych zachował się tylko jeden, a raczej jego szczątki. Obejrzeliśmy też występ bębniarzy. Idąc z powrotem przez hutongi zaliczyliśmy bliżej niezidentyfikowane mięsko i ośmiornicę z grilla oraz pierogi. Udało nam się wreszcie zakupić czarną herbatę i jestem tym faktem zachwycona. Jedynym produktem spożywczym, którego mi w Chinach brakuje, jest właśnie czarna herbata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz