23 października 2010, niedziela

Hostel w Shangri-La, Pn. Yunnan

Od wczoraj jesteśmy w mitycznym Shangri-La. Zakwaterowaliśmy się w niereklamowanym hostelu, który okazał się tani i przytulny. Początkowo chcieli osiemdziesiąt juanów za dwójkę z łazienką, ale skończyło się na sześćdziesięciu. W pokoju znajdował się telewizor, czajnik, papier toaletowy, herbata, akcesoria do mycia, kapcie oraz elektryczne koce, czyli jak dotąd najwyższy standard za najniższą cenę. Po rozpakowaniu udaliśmy się na posiłek do naszych ulubionych, rodzinnych knajpek – szczęśliwie mieszkaliśmy tuż obok „zagłębia knajpianego”, gdzie można było zjeść pierożki, baotzi i fenomenalne chińskie zupy.

Po obiedzie poszliśmy obejrzeć stare miasto. Jest całkiem przyjemne, zalatuje tybetańskim klimatem, na rynku stoi wielka, biała stupa, od której promieniście rozchodzą się sznury kolorowych chorągiewek. Na wzgórzu w samym centrum miasta znajduje się duży klasztor z widokiem na okolicę, a obok niego gigantyczny złoty młynek modlitewny, przypominający kierat. Kobiety noszą tu tradycyjne stroje składające się z niebieskiego kubraczka i wściekle różowego turbana. Usiłowaliśmy zorientować się, co w tym mieście można zobaczyć poza klasztorem buddyjsko-tybetańskim i w jednej z knajpek spotkaliśmy lokalnego przewodnika z parą Amerykanów, który poradził nam iść w góry szlakiem na południe od miasta.

Na starym mieście jest mnóstwo sklepów z nożami i jaczym mięsem. Skusiliśmy się na zakup czegoś bardzo dobrego, mianowicie ciastka zrobionego z miodu, orzechów włoskich i suszonych owoców, kupowanego na wagę. Poprosiliśmy sprzedawcę, aby sprzedał nam tego przysmaku za dziesięć juanów, a on odkroił spory kawał i policzył trzydzieści. Mówimy mu, że nie chcemy aż tyle, chcemy mniejszą ilość za dziesięć. On na to kręci głową i mówi, że za dziesięć nie da się odkroić, bo to za mały kawałek. Odwróciliśmy się na pięcie i już zamierzaliśmy odejść, kiedy sprzedawca zmienił zdanie, zważył nam ponad połowę tego co wcześniej odkroił i policzył za to dziesięć juanów. Czyli jednak się dało. Resztę ciastka cwaniak schował tak, żeby inni turyści nie widzieli, że można dokonać zakupu za mniej niż 30 juanów. Pod wieczór poszliśmy do supermarketu na cywilizowane zakupy – Grzesiek potrzebował dezodorantu, ponadto zapragnęliśmy napić się wreszcie czarnej herbaty.
Z dezodorantem poszło łatwo, z herbatą... cóż. Nie byliśmy pewni, czy herbata sklasyfikowana przez nas jako czarna faktycznie czarną jest, nasypaliśmy więc trochę do woreczka (bo tam się sprzedaje herbatę na wagę) z zamiarem zakupienia małej ilości na próbę. Niestety, okazało się - cóż za niespodzianka – że jest to zbyt mała ilość herbaty, aby ją zważyć i zostaliśmy wysłani do kasy bez etykietki z ceną, za to z informacją naskrobaną na kawałku papieru przez panią pilnującą sali. W kasie z kolei okazało się, że jest tej herbaty za mało, żeby w ogóle nam ją sprzedać, więc kasjerki ostro kombinowały, w końcu uznały, że dosypią nam tej herbaty, tak, żeby dało się ją zważyć i wycenić. Zgodziliśmy się na taki układ, a one dosypały nam tej herbaty chyba z osiem razy więcej, tak, że cena wyniosła 36 juanów! Podziękowaliśmy więc grzecznie za herbatę i wróciliśmy do hostelu rozgrzać się.

Rano pojechaliśmy na dworzec zakupić bilety powrotne na autobus do Kunming. Następnie poszliśmy w góry szlakiem zaproponowanym nam przez spotkanego wczoraj przewodnika. Wysokość 3 200 m n.p.m sprawiła, że byłam tego dnia dość ospała, a podejście pod górę męczyło mnie strasznie. Szlak okazał się być niestety bardzo brzydki, leżało na nim mnóstwo śmieci, ponadto prowadzone były jakieś roboty i stało mnóstwo koparek. Poczuliśmy ogromne zniechęcenie i zaczęliśmy żałować, że kupiliśmy bilety powrotne dopiero na dzień następny. Shangri-La okazało się być przereklamowane i drogie. Wstęp do klasztoru, za który kilka lat temu trzeba było zapłacić 30 juanów, teraz kosztuje 85. Trochę drogo jak na klasztor tybetański, których w Mongolii widzieliśmy trzy.
Podobnie park narodowy – cena za wejście wynosi obecnie 190 juanów, czyli prawie 100 złotych! Postanowiliśmy wymienić bilety i wrócić jeszcze tego samego dnia do Kunming. Pojechaliśmy na dworzec, gdzie okazało się, że zostały tylko dwa miejsca z tyłu, ale i tak je wzięliśmy i, zadowoleni, poszliśmy jeść – tym razem wołowinę z grzybami i brokuły z cebulą. Teraz siedzimy na ławce przed hostelem i cieszymy się z decyzji o powrocie. Do Shangri-La zdecydowanie nie warto jechać bez zamiaru wydania fortuny na wycieczki. (...)

Właśnie zaznajomiliśmy się z przemiłą parą, którą tworzą Belg oraz Tajka. Są bardzo zabawni: Tajka cały czas szarpie swojego mężczyznę za rękaw i pyta „Kiedy mi się wreszcie oświadczysz? Trzy lata cię już proszę!”. Na sam koniec pobytu w Shangri-La zdrowo się uśmialiśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz