Jane’s Guesthouse, Qiaotou, Pn. Yunnan
Rano na śniadanie zjedliśmy po zupie z wieprzowiną i makaronem, która osiągnęła rekordową cenę 25 juanów. W Xinjie taka sama zupa, tylko większa i o wiele smaczniejsza kosztowała piątkę, przy czym cena ta była jeszcze zawyżona dla „bogatych” turystów... Niestety: w guesthousach pełnych turystów z Zachodu – a w takich ostatnio musieliśmy się stołować - targowanie się (czyli nieodłączny element zakupów w Chinach) było nie do pomyślenia i nie przynosiło rezultatu...
Tego dnia planowaliśmy zejść na sam dół i zobaczyć z bliska wzburzoną rzekę Jangcy, a potem wspiąć się z powrotem tą samą ścieżką w górę i złapać busa do Qiaotou. Pani sprzątająca Walnut Garden nastraszyła nas, że droga prowadząca kanionem jest bardzo niebezpieczna i w związku z tym bus powrotny kosztuje 150 juanów. Natychmiast uzgodniliśmy między sobą, że nikt i nic nie zmusi nas do zapłacenia takiej ceny za kilkanaście kilometrów jazdy i w razie czego przejdziemy ten odcinek pieszo. Szlak, którym podążaliśmy był piękny i wkrótce doprowadził nas do miejsca, gdzie zaczynała się ścieżka wykuta w skale, tzw. „Ray of sunshine ”, wybudowana i utrzymywana przez miejscową rodzinę.
Zapłaciliśmy 10 juanów za wejście i poszliśmy dalej skalnym korytarzem, u wylotu którego siedziała pani pobierająca kolejne opłaty. Owa pani łamanym angielskim zażądała od nas decyzji, czy będziemy wspinać się do góry drabiną, tzw. sky ladder (wtedy znowu trzeba zapłacić, gdyż wybudowana została przez inną lokalną rodzinę), czy też skorzystać ze zwykłego szlaku. Wybraliśmy szlak i wkrótce zeszliśmy po śliskich, obłych głazach i prowizorycznych drabinkach na Kamień Skaczącego Tygrysa. Jangcy zrobiła na nas piorunujące wrażenie swoją potęgą. Był to istny żywioł – w oddali brązowa, przy kamieniu spieniona aż do białości woda rozbijająca się o nagie skały... Wracając musieliśmy uiścić kolejną opłatę w wysokości 5 juanów, tym razem za przejście przez most. Doszliśmy w końcu do rozwidlenia szlaku, przy którym liczba strzałek, napisów i jakichkolwiek informacji wynosiła zero, wybraliśmy zatem szlak, który był bardziej płaski, zakładając, że ten bardziej stromy zaprowadzi nas do drabiny. Okazało się być odwrotnie. Szlak już za zakrętem zrobił się bardzo stromy i po przejściu kilku trawersów skalną ścieżką, trzymając się łańcuchów i otrzepując z wody spadającej na nas ze skał (to akurat było przyjemne, bo panował straszny upał), doszliśmy dokładnie do owej drabiny, którą staraliśmy się ominąć.
Trochę bałam się o siebie, a jeszcze bardziej o Grześka, który wspinał się z dużym i ciężkim plecakiem. Po przejściu drabiny, oczom naszym ukazała się kolejna drabina, nazwana zachęcająco „courage ladder”. Była wyższa i bardziej stroma niż poprzednia - stojąc u jej dołu nie widać było końca. Wyszliśmy po niej bojąc się o siebie nawzajem i stanęliśmy przed następną. Ta już była mniej stroma i, na szczęście, ostatnia.
Po trzeciej drabinie byliśmy już praktycznie na samej górze, tuż przy drodze. Tam właśnie dorwała nas bezzębna babcia, żądając byśmy zapłacili jej 10 juanów za drabinę. Wtedy już się trochę poirytowaliśmy, bo zapłaciliśmy już za ścieżkę, a potem za most, tylko po to, aby ominąć drabiny, a teraz okazuje się, że musimy zapłacić za drabiny (po których wcale nie chcieliśmy się wspinać!) tylko dlatego, że na rozwidleniu szlaku nie ma żadnego oznaczenia! Zdecydowanie odmówiliśmy zapłaty. Babcia pokrzyczała, pogniewała się, w końcu poszła sobie. My również wyruszyliśmy z zamiarem pieszego powrotu do Qiaotou. Mieliśmy do przejścia około dwudziestu kilometrów, a że była dopiero 13:40, uznaliśmy, że spokojnie damy radę. Wyruszyliśmy, słońce grzało okrutnie, ale widoki rekompensowały cały trud. Po około trzydziestu minutach zatrzymał się koło nas busik. Kierowca zadeklarował się, że za 40 juanów zabierze nas do Qiaotou. Nie była to zbyt wygórowana cena, więc po krótkim namyśle przystaliśmy na ofertę. Po ok. 20 minutach jazdy, kierowca zatrzymał się w miejscu, gdzie ziemia obsunęła się niszcząc drogę. Nie sposób było tamtędy przejechać, wszyscy wysiedli z busa z zamiarem przesiadki do innych busów czekających po drugiej stronie obsuwu. Nie do końca poznawaliśmy okolice, więc spojrzeliśmy pytająco na kierowcę, a ten wskazał na domki po drugiej stronie i powiedział kilka razy „Qiaotou”, dając nam do zrozumienia, że jesteśmy już u celu.
Zapłaciliśmy mu więc, durnie, i poszliśmy w kierunku owych domków. Niebawem okazało się, że to nie jest żadne Qiaotou, tylko jakaś inna wioska, do Qiaotou zostało jeszcze sześć kilometrów, a kierowca bezczelnie zrobił nas w konia. Przeklinając jego, a razem z nim wszystkich Chińczyków, powlekliśmy się w stronę Qiaotou. Po około godzinie doszliśmy do celu, kupiliśmy colę, pijiu, zakwaterowaliśmy się u Jane, wypiliśmy nasze pijiu na słonecznym tarasie, powspominaliśmy wycieczkę i poszliśmy szukać jakiejś sensownej (czytaj: małej i brudnej) knajpy. Znaleźliśmy takową dosyć szybko i zjedliśmy w niej wieprzowinę z warzywami, oraz fenomenalnego smażonego bakłażana – pycha! – i to wszystko za niespełna 20 juanów.
Trochę bałam się o siebie, a jeszcze bardziej o Grześka, który wspinał się z dużym i ciężkim plecakiem. Po przejściu drabiny, oczom naszym ukazała się kolejna drabina, nazwana zachęcająco „courage ladder”. Była wyższa i bardziej stroma niż poprzednia - stojąc u jej dołu nie widać było końca. Wyszliśmy po niej bojąc się o siebie nawzajem i stanęliśmy przed następną. Ta już była mniej stroma i, na szczęście, ostatnia.
Po trzeciej drabinie byliśmy już praktycznie na samej górze, tuż przy drodze. Tam właśnie dorwała nas bezzębna babcia, żądając byśmy zapłacili jej 10 juanów za drabinę. Wtedy już się trochę poirytowaliśmy, bo zapłaciliśmy już za ścieżkę, a potem za most, tylko po to, aby ominąć drabiny, a teraz okazuje się, że musimy zapłacić za drabiny (po których wcale nie chcieliśmy się wspinać!) tylko dlatego, że na rozwidleniu szlaku nie ma żadnego oznaczenia! Zdecydowanie odmówiliśmy zapłaty. Babcia pokrzyczała, pogniewała się, w końcu poszła sobie. My również wyruszyliśmy z zamiarem pieszego powrotu do Qiaotou. Mieliśmy do przejścia około dwudziestu kilometrów, a że była dopiero 13:40, uznaliśmy, że spokojnie damy radę. Wyruszyliśmy, słońce grzało okrutnie, ale widoki rekompensowały cały trud. Po około trzydziestu minutach zatrzymał się koło nas busik. Kierowca zadeklarował się, że za 40 juanów zabierze nas do Qiaotou. Nie była to zbyt wygórowana cena, więc po krótkim namyśle przystaliśmy na ofertę. Po ok. 20 minutach jazdy, kierowca zatrzymał się w miejscu, gdzie ziemia obsunęła się niszcząc drogę. Nie sposób było tamtędy przejechać, wszyscy wysiedli z busa z zamiarem przesiadki do innych busów czekających po drugiej stronie obsuwu. Nie do końca poznawaliśmy okolice, więc spojrzeliśmy pytająco na kierowcę, a ten wskazał na domki po drugiej stronie i powiedział kilka razy „Qiaotou”, dając nam do zrozumienia, że jesteśmy już u celu.
Zapłaciliśmy mu więc, durnie, i poszliśmy w kierunku owych domków. Niebawem okazało się, że to nie jest żadne Qiaotou, tylko jakaś inna wioska, do Qiaotou zostało jeszcze sześć kilometrów, a kierowca bezczelnie zrobił nas w konia. Przeklinając jego, a razem z nim wszystkich Chińczyków, powlekliśmy się w stronę Qiaotou. Po około godzinie doszliśmy do celu, kupiliśmy colę, pijiu, zakwaterowaliśmy się u Jane, wypiliśmy nasze pijiu na słonecznym tarasie, powspominaliśmy wycieczkę i poszliśmy szukać jakiejś sensownej (czytaj: małej i brudnej) knajpy. Znaleźliśmy takową dosyć szybko i zjedliśmy w niej wieprzowinę z warzywami, oraz fenomenalnego smażonego bakłażana – pycha! – i to wszystko za niespełna 20 juanów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz