Pociąg do Lijiang, Pn. Yunnan
Dziś wstaliśmy o czwartej trzydzieści z zamiarem obejrzenia wschodu słońca. Udało nam się znaleźć samochód za 90 juanów (ceną wywoławczą było 200), wszystko oczywiście dzięki Jonowi, który targował się niezmordowanie i wodził taksówkarzy za nos we wspaniały sposób, ale niestety - o tej porze nie miał zbyt wielkiej siły przebicia, stąd taka mała zniżka. Wstęp na tarasy kosztował 60 juanów za osobę. Niestety, niebo było zachmurzone i poza panią która chciała nam sprzedać jajka, zobaczyliśmy jedno wielkie nic. Wracając, zatrzymaliśmy się w przydrożnym miasteczku celem zakupienia baotzi, czyli bułeczek na parze z cukrem, które są wyśmienite. Oprócz baotzi z różnorakim nadzieniem, wykonanym między innymi ze słodkiej fasoli, cukru, mięsa i warzyw, Chińczycy często spożywają na śniadanie jajka na twardo w sosie sojowym oraz jaotzi, czyli pierożki z mięsem również gotowane na parze. Po powrocie poszliśmy z Grześkiem na pyszną zupę z makaronem, kawałkami smażonego mięsa i warzywami. Zażyczyliśmy sobie do zupy paprykę, co wzbudziło, nie wiadomo czemu, wielką wesołość kucharek. Zupa taka - wielka, tania, sycąca a jednocześnie bardzo lekka - jest chyba najpopularniejszym daniem śniadaniowym w Chinach.
Po śniadaniu zdrzemnęliśmy się trochę, po czym spakowaliśmy manatki i poszliśmy wraz z Jonem na spacer w dół wioski (liczącej 40 tysięcy mieszkańców, ale wciąż sklasyfikowanej jako wieś). Po drodze mijaliśmy dzieci, które krzyczały do nas „hello”, panie farbujące ubrania na czarno, sklepik, w którym palono nie drewnem, a wysuszoną kukurydzą, Chińczyków siedzących w otwartych na oścież domach i grających w mahjong, którzy nakłaniali nas do powrotu, mówiąc, że dalej nic już nie ma, nie rozumiejąc, że właśnie owo „nic” czyli wszystko dookoła najbardziej nas fascynuje, bo jest diametralnie inne od tego, co znamy... Podziwialiśmy więc rosnące na dziko ogromne bambusy oraz papryczki chillie, śmialiśmy się z kolejnych nieudolnych chińskich tłumaczeń na angielski („Turn the fatty agrochemical superstore” do dziś pozostaje numerem jeden).
Ponieważ robiło się coraz goręcej, postanowiliśmy zawrócić, ale zawrócić w jak najdziwniejszy sposób: zaczęliśmy więc łapać stopa. Obowiązywała zasada: im dziwniejszy pojazd, tym lepiej: interesowały nas ciężarówki, samochody przewożące zwierzęta i tym podobne, niestety nikt nie chciał nas zabrać... W końcu zatrzymała się ogromna ciężarówka, a kierowca kazał nam stanąć z boku i chwycić się prętów na pace. Przejechaliśmy w ten sposób jakieś pięćset metrów, ja trochę przerażona, bo włażąc tam, byłam pewna, że jednak zamierzamy jakimś sposobem wejść do środka, a nie wisieć z boku... Niestety (a tak właściwie ku mojej radości), po kilkuset metrach kierowca zatrzymał się i kazał nam zejść. Dalszą część drogi pokonaliśmy na piechotę. Już w Xinjie, tzn. w centrum, bo Xinjie jest dosyć długą wsią, ujrzeliśmy przykład przestrzegania przepisów bezpieczeństwa, mianowicie budowniczych w kaskach zrobionych z koszyków wiklinowych, pomykających sobie po rusztowaniach bez kładek...
W centrum Xinjie odwiedziliśmy kolejny targ, na którym kupiliśmy słodkie bułeczki, oraz chleb smażony w głębokim oleju. Ten ostatni wygląda mało zachęcająco, ale jest przepyszny. Kształtem przypomina bagietkę i po usmażeniu jest zgniatany na płasko. Ma słodki smak i lekko się ciągnie. Na koniec postanowiliśmy wykorzystać jeszcze raz zdolności językowe Jona i poszliśmy do apteki po leki na kaszel oraz na moje kolano. Przez kilka ostatnich dni jego stan niezbyt się poprawiał, a w planie mieliśmy przejście przez Tiger Leaping Gorge. Aptekarz chciał obejrzeć moje kolano, więc musiałam odwinąć mocno już sfatygowany bandaż, on je pomacał, dał mi jakieś tabletki ziołowe, Griszy dał tabletki na kaszel, również ziołowe – w Chinach ciężko jest dostać cokolwiek innego.
Nasz autobus odjeżdżał o 18.30, z hostelu wyszliśmy więc godzinę wcześniej, Grisza zaniósł na dworzec oba plecaki, bo kolano sprawowało się coraz gorzej... Mieliśmy znowu jechać autobusem sypialnym i nawet dostaliśmy te same miejsca co ostatnio. Tym razem jednak autobusem jechali prawie sami mężczyźni i strasznie dużo palili, ale oczywiście okna nie raczyli otworzyć, bo jeszcze by ich zawiało... Przy otwartym oknie jechaliśmy więc my, bo inaczej nie za bardzo dało się oddychać. Ostatecznie jednak nie było tak źle - mieliśmy miejsca leżące, a byli tacy, którzy jechali całą siedząc na małych zydelkach w przejściu. Właściwie, to w porównaniu z podróżą do i z Dalandzadgad, jechaliśmy w luksusowych warunkach...
W Kunming znowu pozostawiono nas w spokoju, pozwalając spać do rana. Około 7:45 wskoczyliśmy w dobrze już nam znany busik C71, który zawiózł nas na dworzec kolejowy. Chcieliśmy tam od razu zakupić bilety powrotne do Pekinu, ale niestety - nic nie może być proste. Okazało się, że bilety te można nabyć najwcześniej dziesięć dni przed planowaną podróżą, a my w Kunming znaleźliśmy się jedenaście dni wcześniej, czyli o jeden, jedyny dzień za wcześnie. Ale udało nam się kupić bilety na pociąg do miasteczka Lijiang za dziewięćdziesiąt juanów, co było rewelacyjną ceną, gdyż autobus kosztował około dwustu.
Ponieważ robiło się coraz goręcej, postanowiliśmy zawrócić, ale zawrócić w jak najdziwniejszy sposób: zaczęliśmy więc łapać stopa. Obowiązywała zasada: im dziwniejszy pojazd, tym lepiej: interesowały nas ciężarówki, samochody przewożące zwierzęta i tym podobne, niestety nikt nie chciał nas zabrać... W końcu zatrzymała się ogromna ciężarówka, a kierowca kazał nam stanąć z boku i chwycić się prętów na pace. Przejechaliśmy w ten sposób jakieś pięćset metrów, ja trochę przerażona, bo włażąc tam, byłam pewna, że jednak zamierzamy jakimś sposobem wejść do środka, a nie wisieć z boku... Niestety (a tak właściwie ku mojej radości), po kilkuset metrach kierowca zatrzymał się i kazał nam zejść. Dalszą część drogi pokonaliśmy na piechotę. Już w Xinjie, tzn. w centrum, bo Xinjie jest dosyć długą wsią, ujrzeliśmy przykład przestrzegania przepisów bezpieczeństwa, mianowicie budowniczych w kaskach zrobionych z koszyków wiklinowych, pomykających sobie po rusztowaniach bez kładek...
W centrum Xinjie odwiedziliśmy kolejny targ, na którym kupiliśmy słodkie bułeczki, oraz chleb smażony w głębokim oleju. Ten ostatni wygląda mało zachęcająco, ale jest przepyszny. Kształtem przypomina bagietkę i po usmażeniu jest zgniatany na płasko. Ma słodki smak i lekko się ciągnie. Na koniec postanowiliśmy wykorzystać jeszcze raz zdolności językowe Jona i poszliśmy do apteki po leki na kaszel oraz na moje kolano. Przez kilka ostatnich dni jego stan niezbyt się poprawiał, a w planie mieliśmy przejście przez Tiger Leaping Gorge. Aptekarz chciał obejrzeć moje kolano, więc musiałam odwinąć mocno już sfatygowany bandaż, on je pomacał, dał mi jakieś tabletki ziołowe, Griszy dał tabletki na kaszel, również ziołowe – w Chinach ciężko jest dostać cokolwiek innego.
Nasz autobus odjeżdżał o 18.30, z hostelu wyszliśmy więc godzinę wcześniej, Grisza zaniósł na dworzec oba plecaki, bo kolano sprawowało się coraz gorzej... Mieliśmy znowu jechać autobusem sypialnym i nawet dostaliśmy te same miejsca co ostatnio. Tym razem jednak autobusem jechali prawie sami mężczyźni i strasznie dużo palili, ale oczywiście okna nie raczyli otworzyć, bo jeszcze by ich zawiało... Przy otwartym oknie jechaliśmy więc my, bo inaczej nie za bardzo dało się oddychać. Ostatecznie jednak nie było tak źle - mieliśmy miejsca leżące, a byli tacy, którzy jechali całą siedząc na małych zydelkach w przejściu. Właściwie, to w porównaniu z podróżą do i z Dalandzadgad, jechaliśmy w luksusowych warunkach...
W Kunming znowu pozostawiono nas w spokoju, pozwalając spać do rana. Około 7:45 wskoczyliśmy w dobrze już nam znany busik C71, który zawiózł nas na dworzec kolejowy. Chcieliśmy tam od razu zakupić bilety powrotne do Pekinu, ale niestety - nic nie może być proste. Okazało się, że bilety te można nabyć najwcześniej dziesięć dni przed planowaną podróżą, a my w Kunming znaleźliśmy się jedenaście dni wcześniej, czyli o jeden, jedyny dzień za wcześnie. Ale udało nam się kupić bilety na pociąg do miasteczka Lijiang za dziewięćdziesiąt juanów, co było rewelacyjną ceną, gdyż autobus kosztował około dwustu.
Zadowoleni, że tym razem wszystko poszło nadzwyczaj gładko, poszliśmy na tradycyjne chińskie śniadanie: pierożki z mięsem za piątkę, zupę i słodkie placuszki. Popełniliśmy jednak błąd nie pytając o cenę zupy na samym początku - gdy przyszło do płacenia, dostaliśmy rachunek na 47 juanów, co jak na warunki chińskie jest horrendalnie wysoką kwotą... W Xinjie za dwie ogromne zupy z mięsem płaciliśmy w sumie dziesięć juanów, a tutaj pani usiłowała nam wmówić, ze jedna mikrozupka kosztuje dwadzieścia! Grzesiek się zirytował, zaobserwował ile płacą klienci obok, potem poszedł do sąsiedniej knajpy, gdzie serwowano identyczną zupę i zapytał o cenę. Cena wynosiła dziesięć juanów, a gdy Grzesiek odchodził, jeszcze mu ją obniżono, więc zakładamy że kosztowała około piątki. Grzesiek zapłacił za wszystko trzydzieści juanów, mówiąc że więcej nie da, a kelnerka pokręciła głową, powywracała oczami i zrobiła obrażoną minę, ale w końcu wzięła pieniądze i odeszła. Po śniadaniu poszliśmy zaopatrzyć się w piwo, które kosztowało trzy i pół juana. Cena była napisana wyraźnie na etykietce, ale pani postanowiła nam policzyć cztery juany i znowu trzeba było się wykłócać. Oczywiście, pół juana to nie są żadne pieniądze, ale zaczyna nas irytować fakt, że wszyscy na każdym kroku chcą nas oszukać. Całe szczęście, że spędziliśmy trochę czasu z Jonem i nauczyliśmy się od niego bardzo ważnej rzeczy - nieważne ile dana rzecz, czy usługa kosztuje - choćby było nie wiem jak tanio, targować się trzeba i koniec. W Chinach targują się wszyscy, jest to wpisane w kulturę, jest to także okazja do nawiązania bliższej relacji. Kto się nie targuje ten trąba. Albo turysta, co ostatecznie na jedno wychodzi. Turysta, zwłaszcza ten z bogatego zachodu, czyli np. Amerykanin nigdy się nie targuje i dlatego wszyscy turyści (również ci z mniej bogatego zachodu, czyli np. Polacy) przepłacają. Stało się to widoczne zwłaszcza po olimpiadzie - wtedy Chińczycy zorientowali się, że biały ma kasę - niech więc biały płaci. Wcześniej było o wiele taniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz