15 października 2010, piątek

Hotel w Xinjie, Yunnan

Podróż upłynęła całkiem znośnie, rano wysiedliśmy w Kunming i... zaczęła się powtórka z rozrywki. W teorii wszystko powinno być bardzo proste: dworzec autobusowy znajdować się miał tuż obok stacji kolejowej. Stamtąd chcieliśmy złapać autobus do Xinjie – miasta ryżowych tarasów. Zapytaliśmy więc w kiosku jak najszybciej do niej trafić, ale pan kioskarz, zamiast udzielić nam wskazówek (w końcu mieliśmy to napisane po chińsku i zaznaczone na chińskiej mapce kurka wodna!), wysłał nas do policjanta mówiącego po angielsku. Ten kazał nam wsiąść w autobus nr 60 i jechać na East Bus Station.
Niestety, popełniliśmy ogromny błąd i nie zapytaliśmy się, gdzie dokładnie mamy wysiąść i nie poprosiliśmy o zapisanie nazwy przystanku po chińsku. Wsiedliśmy do autobusu nr 60, pytając się po kolei wszystkich pasażerów oraz kierowcy, ile przystanków mamy przejechać i czy jedziemy w dobrym kierunku, ale oczywiście nie dowiedzieliśmy się absolutnie niczego. Wszyscy pasażerowie po kolei kręcili głowami, a kierowca kazał nam wysiadać, jak się z resztą później okazało, całkiem słusznie. My postanowiliśmy jednak zaufać policjantowi, który z taką pewnością wysyłał nas do autobusu nr 60, ale niestety - dworca nigdzie nie było widać. W końcu dojechaliśmy na kompletny wygwizdów, uznaliśmy więc, że ta podróż nie ma najmniejszego sensu, wysiedliśmy i wróciliśmy tym samym autobusem  na dworzec kolejowy. Straciliśmy w ten sposób półtorej godziny. Przy stacji kolejowej od nowa rozpoczęliśmy poszukiwania dworca autobusowego tym razem nie pytając się już nikogo.
Znaleźliśmy go w końcu, wchodzimy, pytamy się o Xinjie (tzn. pokazujemy nazwę w przewodniku, żeby nie było wątpliwości), na co słyszymy, jakże zachęcające: „No bus!” . I tak we wszystkich okienkach po kolei. „No bus!” i idź pan w cholerę. Ale przy każdym okienku wisi karteczka z napisem „We speak English”. Griszy powoli zaczęły puszczać nerwy, już zaczął pokrzykiwać, machać rękami, w końcu jakaś kobieta w ostatnim okienku zlitowała się nad nami i napisała na karteczce kilka chińskich krzaczków oraz tajemnicze C71. Wzięliśmy więc tę kartkę, wychodzimy, patrzymy, stoi busik C71. Wsiadamy do niego, podchodzimy do kierowcy, pokazujemy mu kartkę, on kręci głową i coś tam mruczy pod nosem. Wysiadamy więc, sami już nie wiemy po co, kręcimy się jeszcze chwilę przed dworcem, wchodzimy do niego jeszcze raz, oczekując jakiegoś cudu, podbiega do nas jakaś babcia, krzyczy: „Dali, Dali”, ignorujemy ją, ona za nami biegnie i dalej krzyczy „Taxi! Dali!”, my łazimy po tym nieszczęsnym dworcu, w między czasie odjeżdża jedno C71 i przyjeżdża kolejne, więc z braku lepszych pomysłów, wsiadamy do busika, pokazujemy kierowcy tajemniczą kartkę, on kiwa głową, więc tym razem, nieco uspokojeni, postanawiamy zostać w busiku i pojechać dokądkolwiek.
Wkrótce wsiadają do busika ludzie, pytamy ich jeszcze na wszelki wypadek o Xinjie, oni patrzą ze zdziwieniem, ale mężczyzna wykonuje telefon do znajomego, po czym patrzy na nas i kiwa głową. To nas uspokaja prawie całkowicie, tym bardziej, że nie mamy już siły dalej się denerwować i powoli popadamy w otępienie, które jest naturalnym wynikiem zbyt długiego błądzenia w chińskich miastach. Jechaliśmy jakieś 20 minut, w końcu busik dowiózł nas na nowoczesny Południowy Terminal Autobusowy. Od razu poszliśmy zakupić bilety do Xinjie, po czym, wykończeni wszystkimi wydarzeniami, udaliśmy się do pobliskiego centrum handlowego w celu zdobycia pożywienia. Centrum było ogromne, na drugim piętrze znajdowały się tylko i wyłącznie sklepy z butami.
Znaleźliśmy wyjątkowo obskurną knajpę z brudną podłogą i właściwie brudnym wszystkim, położyliśmy plecaki na krzesłach, które były jeszcze względnie czyste i zamówiliśmy na początek pierożki, potem makaron z mięsem i warzywami, zupę i jeszcze raz pierożki. Później piliśmy ryżowe piwo i graliśmy w remika, aż w końcu zamknięto knajpę i nas stamtąd wyproszono. W końcu nadeszła godzina dziewiętnasta - pora odjazdu naszego autobusu. Pokazaliśmy pani przy bramce nasze bilety, a ta zaprowadziła nas do autobusu... sypialnego. Pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy taki wynalazek. Zamiast siedzeń znajdowały się tam piętrowe łóżka, na nich kołdry i poduszki, a obok półeczki na rzeczy. Okna otwierały się w kierunku poziomym tak szeroko, że podczas jazdy spokojnie można było przez nie wypaść.
Niedługo potem przyszedł chłopak „z zachodu”, jak się potem okazało Kanadyjczyk o imieniu Jon, ale mówiący po chińsku (studiował w Chinach przez pół roku). Również planował obejrzeć tarasy ryżowe, więc postanowiliśmy trzymać się blisko niego. Noc minęła całkiem miło, spało się wygodnie, aczkolwiek łóżka były dość krótkie. Można było też w tym autobusie palić, co akurat nie było przyjemne, ale na szczęście niewielu Chińczyków sobie na to pozwalało. Do Xinjie przyjechaliśmy około drugiej w nocy i co ciekawe, autobus zjechał na bok, a wszystkim pasażerom pozwolono spać do rana. Rewelacyjny system. Niestety, o piątej rano zaczęły schodzić się Chinki i, świecąc nam latarkami po oczach, oferowały zakwaterowanie, oraz wycieczki po tarasach ryżowych. Daliśmy im do zrozumienia, że na razie chcemy jeszcze pospać, ale jedna wróciła o siódmej, koniecznie chcąc nam zaoferować pokoje. Zebraliśmy się więc, Jon chwilę z nią pogadał, potargował się trochę i postanowiliśmy wziąć u niej te pokoje, wykąpać się, zjeść coś i zastanowić się co dalej.
Po kąpieli poszliśmy więc na zupę mijając zabawny napis: „Free parties to the room”. Po posiłku poszliśmy na miejscowy targ, gdzie sprzedawano żywność wszelkiego rodzaju. Najpierw obejrzeliśmy część mięsną, gdzie trzymano w klatkach żywe ptactwo, zabijając i oprawiając je na miejscu, przy czym cały proces począwszy od zabicia kury, poprzez oskubanie jej, wypatroszenie i oddanie do ręki klientowi trwał nie więcej niż trzy minuty. Znajdowała się tam również część z owocami i warzywami, sprzedawano też tofu, suszone pisklaki, mięso, ryby, ozory, świńskie ryje i żołądki, a nawet białe larwy. Wszystkie handlarki ubrane były w tradycyjne stroje etniczne mniejszości Hani. Po wizycie na targu udaliśmy się na obiad. Chłopcy zjedli w całości amura gotowanego w sosie, a ja smażone krewetki. Jon potrafi się fantastycznie targować, tak więc prawie wszystko kupowaliśmy po niższej cenie, niż nam to oferowano na początku. Przynieśliśmy sobie również piwo ze sklepu i wypiliśmy je do obiadu, gdyż w Chinach, a przynajmniej na chińskiej prowincji jest to całkowicie dozwolone, pod warunkiem, że w knajpie się go nie sprzedaje. Podejrzewam jednak, że w przeciwnym wypadku i tak nikt nie zwróciłby turyście uwagi. Turysta utrzymuje lokalną społeczność, więc wolno mu niemal wszystko. 
Wieczorem pojechaliśmy obejrzeć zachód słońca na ryżowych tarasach. Jon załatwił taksówkarza za 45 juanów (początkowa cena – 100), który nas tam zawiózł, poczekał na nas godzinę, po czym przywiózł do Xinjie. Niestety, słońce było za chmurami, ale i tak mieliśmy szczęście, bo cały dzień padało, a pod wieczór trochę się wypogodziło. Tarasy robiły niesamowite wrażenie – całe hektary pracowicie wykopanych poletek...

Teraz chłopcy poszli coś zjeść i pić wódkę, którą kupili rano po śmiesznej cenie 80 groszy za pół litra. Mnie zaczęło znowu boleć kolano, więc zostałam w hotelu i nadrobiłam zaległości w pisaniu. Jutro jedziemy obejrzeć wschód słońca na tarasach, a wieczorem wracamy do Kunming.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz