Emei, dworcowa poczekalnia
Wczoraj wstaliśmy o siódmej rano, chociaż Chinka pukała do nas już o szóstej, nie wiadomo dlaczego, chyba po to, aby obudzić nas na wschód słońca, którego i tak byśmy nie zobaczyli przez mgłę. Mieliśmy ambitny plan wejścia na szczyt i zejścia prawie na sam dół. Kolano sprawowało się odrobinę lepiej, więc postanowiłam zaryzykować i pójść na samą górę, co było, jak się potem okazało, nie do końca rozsądne. Wejście na szczyt zabrało nam półtorej godziny.
Był on cały spowity mgłą, więc nie było nawet widać w całości wielkiego złotego Buddy. Nie ubolewaliśmy z resztą nad tym specjalnie i nawet nie pofatygowaliśmy się, aby wejść na taras widokowy, ponieważ wielkie posągi Buddy przestały na nas robić wrażenie odkąd trzy lata temu w Hong Kongu na wyspie Lantau zobaczyliśmy pierwszy z nich. Raz można i wystarczy. Dosyć szybko rozpoczęliśmy akcję pt. schodzenie. Zeszliśmy do naszego hotelu, wzięliśmy plecaki i rozpoczęliśmy zejście. Po drodze mijaliśmy turystów, którzy usiłowali nawiązać z nami konwersację po angielsku, ale z reguły sprowadzało się to do powiedzenia „hello” i ewentualnie „how are you ”. Furorę zrobił dziadek, który powitał nas słowami: „Which part of the world did you come from?”. bez przerwy się śmiał, nawet nie, on się zanosił od śmiechu i pożegnał nas niemieckim „Auf wiedersehen”.
Kilkaset schodów dalej po raz pierwszy ujrzeliśmy brigand monkeys czyli słynne zbójeckie małpy zamieszkujące zbocza góry Emei. Małpy okrutnie śmierdziały i zajmowały się głównie wyrywaniem turystom jedzenia. Dlatego też, na całej Emei Shan można zakupić proce oraz kije bambusowe, służące (poza podpieraniem się), do obrony przed atakami małp. Popatrzyliśmy przez chwilę na brigand monkeys i pośmialiśmy się, kiedy jedna zdołała ukraść butelkę z napojem przytroczoną do plecaka, odkręcić ją i napić się kilka łyków. Poszliśmy dalej, mijając po drodze rozłożonych na ścieżce Chińczyków szkicujących z zapałem otaczające krajobrazy.
Następnym przystankiem był monastyr zwany Elephant Bathing Pool, do którego prowadziło strome i naprawdę wykańczające zejście (lub też podejście, zależy w którą stronę się szło). W świątyni spotkaliśmy grupę Chińczyków, którzy koniecznie chcieli sobie z nami robić zdjęcia, cyknęliśmy więc kilka wspólnych fotek. Chińczycy byli niesamowicie tym podnieceni, chyba głównie z powodu Griszowej brody, która, po ponad dwóch miesiącach bez maszynki, prezentowała się naprawdę okazale. Szliśmy dalej, droga prowadziła niemal pionowo w dół schodami, powoli przestawałam żałować, że nie wyszliśmy na szczyt pieszo. W końcu dotarliśmy do świątyni położonej w dolince pomiędzy Elephant Bathing Pool a naszym celem – klasztorem Xianfeng. W jednej z przydrożnych sklepo-knajpek zakupiliśmy miskę zielonych mandarynek, aby się nieco dowitaminizować, jako że obydwoje byliśmy kaszląco-pociągający. Były to najlepsze mandarynki, jakie jedliśmy w życiu: o cienkiej skórce, soczyste, miękkie, pachnące, łatwe do obrania.W ciągu kilku minut zjedliśmy je wszystkie i zaraz kupiliśmy następną miskę. Do klasztoru Xianfeng niestety trzeba było się wspiąć pod górę. Było już bardzo mglisto i wilgotno. Po drodze minęliśmy kilka miejsc opanowanych przez zbójeckie małpy, ale zawsze udawało nam się dołączyć do większej grupy turystów, więc nas nie atakowały. Ataki zdarzały się jednak, bo co jakiś czas słyszeliśmy mrożące krew w żyłach kobiece piski. Ja już zaczynałam czuć się poważnie zmęczona, Grzesiek też (niósł nasze wszystkie rzeczy w swoim plecaku, mój był prawie pusty ze względu na kolano).
W końcu doszliśmy pod klasztor i chcieliśmy zjeść wreszcie jakiś ciepły posiłek, ale odstraszyły nas iście zaporowe ceny – zupka chińska kosztowała piętnaście juanów, czyli sześć złotych! Tak nas to zirytowało, że postanowiliśmy zejść jeszcze trochę niżej, do następnego klasztoru i tam się przespać. Po drodze spotkaliśmy dwóch Francuzów, którzy łamanym angielskim poinformowali nas o jakiejś fenomenalnej kafejce serwującej pyszne naleśniki. Powoli zaczęliśmy wynurzać się z wiecznej mgły, którą spowita jest góra Emei i wreszcie można było podziwiać zbocza pokryte plątaniną drzew i krzewów oraz malowniczo wijące się wśród nich schody.
W pewnym momencie zabolało mnie bardzo mocno chore kolano (nie wspominając o tym, że to zdrowe było już kompletnie zniszczone, bo cały czas je obciążałam, oszczędzając chore), dałam więc Griszy aparat, który był ostatnią ciężką rzeczą, jaką niosłam i zaczęłam schodzić na prostej prawej nodze, stopień po stopniu. Była to istna katorga, świątyni nie było nigdzie widać, ja już miałam łzy w oczach i zaczynałam się załamywać... jeszcze na dodatek zaczęło padać, a mnie zaczynała boleć głowa, chyba od różnic wysokości. Wreszcie, kompletnie znikąd, pojawił się klasztor. Mięśnie nóg i kolano bolały mnie tak, że ledwo tam weszłam. Postanowiliśmy wziąć dwójkę za 45 juanów od osoby, tak naprawdę to nie mieliśmy najmniejszego wyboru. Weszliśmy do pokoju i... cóż. Standard był drastycznie niższy od tego, jaki reprezentował przytulny (i tańszy) pokoik w hotelu na górze. Lekko wilgotne łóżko, śmierdząca grzybem kołdra, poduszka bez poszewki, wiszące nad łóżkami moskitiery z gazy, szmaty w oknach zamiast szyb i dziurawe ściany, przez które przedostawały wszystkie dźwięki. Normalnie potraktowalibyśmy to jako ciekawe doświadczenie, ale ból głowy, gardła, kaszel, zmęczenie i ból wszystkich mięśni, stawów oraz kończyn zrobił swoje. Chciało nam się wyć z tęsknoty za podgrzewanym kocem i mięciutkim hotelowym łóżkiem. W pokoju były jeszcze dwa kubki i dwie pary klapek.
Klapki są stałym elementem wyposażenia każdego hotelowego pokoju w Chinach. Może nie być czajnika, świeżej pościeli, szyb, klucza, ale klapki są zawsze. Po zostawieniu rzeczy w pokoju poszliśmy coś zjeść. Jedzenie w klasztorach jest niestety wegetariańskie, więc zamówiliśmy dwie porcje makaronu w zupie z jajkiem oraz zupę z jajka i pomidorów. To pierwsze było w porządku, to drugie natomiast mocno średnie, ale zjedliśmy wszystko, gdyż przez cały dzień schodzenia schodami z 3099 metrów na 1120, na długości 25 kilometrów, zjedliśmy tylko po trzy kromki starego mongolskiego chleba, kilka kawałków tofu, snickersa, oraz po pół paczki rodzynków i suszonych moreli, które zostały nam z racji wojskowych na czarną godzinę. Po posiłku, powłócząc nogami, dowlokłam się pod prysznic.
Pryszniców było kilka, były one poprzedzielane niskimi progami, tak że wszyscy się widzieli, a raczej widzieliby się, gdyby ktoś jeszcze się tam kąpał wraz ze mną. Woda na szczęście była gorąca, nawet bardzo. Po kąpieli usiłowaliśmy zasnąć, co było nieco trudne, gdyż Grisza miał męczący suchy kaszel, ja miałam katar, swędziało mnie gardło i coraz bardziej bolała mnie głowa. Do tego przez ścianę słychać było wszystkie rozmowy w sąsiednich izbach, a jak już wspominałam, Chińczycy nie potrafią rozmawiać nie krzycząc. Spałam bardzo źle budząc się kilka razy. Nad ranem udało nam się wreszcie zasnąć, ale nie na długo, ponieważ o piątej trzydzieści usłyszeliśmy gongi i cały klasztor zaczął wstawać na poranne modły, tak więc do siódmej nie zmrużyliśmy oka. O siódmej postanowiliśmy zakończyć czym prędzej tę gehennę na górze Emei, zeszliśmy więc na śniadanie i zamówiliśmy sobie po zestawie, który zawierał owsiankę na ryżu, smażony ogórek, seler, tofu, oraz bułki na parze ze słodkim nadzieniem. Niestety nie dostaliśmy herbaty, a czarna herbata z cukrem już od dawna figurowała na mojej liście życzeń.
Dodam jeszcze, choć to zapewne jest oczywiste, że bolało nas absolutnie wszystko: stopy, łydki, kolana, uda, ramiona, przedramiona, nadgarstki. Pierwsze kroki po opuszczeniu klasztoru były koszmarne. Kilkadziesiąt schodów za klasztorem ujrzeliśmy knajpkę z naleśnikami, o której wspominali nam Francuzi, więc zafundowaliśmy sobie jeszcze po naleśniku z miodem i jabłkami, którym zapchaliśmy się już kompletnie. Poszliśmy dalej, nasze ciała powoli poddawały się procesowi „rozchadzania”, sceneria była piękna, a mgła zniknęła. Doszliśmy do kolejnej strefy małp-zbójów, czyli do wiszących mostów.
Małpy szczerzyły swoje kły, czaiły się za przechodzącymi ludźmi i puszczały się za nimi w pościg, a ja okropnie się bałam, że któraś z nich wskoczy mi na plecy. Z duszą na ramieniu przeszłam obok kilku stadek. W pewnym momencie zaczęła gonić mnie małpa z wyszczerzonymi zębami - spanikowałam strasznie, a Grzesiek się śmiał. Małpy zaatakowały również Anglika, który szedł przed nami, tak że musiał je odpędzać kijami bambusowymi. Grzesiek miał wielką ochotę przejść się po mostach, ale strażniczki nie wpuściły go, mówiąc (a właściwie pokazując), że małpy gryzą. Faktycznie, zachowywały się bardzo agresywnie i było ich dużo, a więc mogłyby poważnie poturbować samotnego turystę. Strażniczki miały grube bambusowe kije (gdzieś tak z osiem razy grubsze niż nasze nędzne kijaszki) i nawalały nimi małpy oburącz z całej siły, gdy te tylko zbliżały się do turystów.
W pewnym momencie małpa wyrwała kij jednej ze strażniczek, a wtedy przechodzący Chińczyk przybył jej w sukurs ze swą procą. Napiął ją niczym Mongoł swój łuk i zaczął strzelać w małpy z odległości kilkunastu centymetrów. Grzesiek o mało nie udusił się ze śmiechu, widząc Chińczyka naciągającego swoją procę, tak że małpa, gdyby tylko w nią trafił z tej odległości, zostałaby niechybnie przebita na wylot. U podnóża góry mnóstwo Chińczyków spaceruje i strzela do małp z procy traktując to jako świetną rozrywkę. W końcu opuściliśmy strefę małp (Grisza uczynił to z wielkim żalem) i doszliśmy do miejsca, w którym dwa dni wcześniej wysiadło mi kolano. Stamtąd było już bardzo blisko na parking, skąd pojechaliśmy autobusem do naszego hotelu. Byłam w okropnym stanie, głowa bolała mnie tak, że było mi niedobrze, proszki nie pomagały. W hotelu wypiłam dwie herbaty Lipton z cukrem (co było dla mnie absolutnie najlepszą częścią dzisiejszego dnia), Grisza zjadł zupę, przepakowaliśmy się, odebraliśmy bilety na pociąg zamówione wcześniej przez hostel i pojechaliśmy na dworzec. Ciekawe jest to, że kolano, wbrew wszelkim okolicznościom zdawało się być w lepszym stanie. Myślałam, że po zejściu z 3000 metrów zablokuje się kompletnie, ale tak się nie stało... jednak głupi ma szczęście...
Był on cały spowity mgłą, więc nie było nawet widać w całości wielkiego złotego Buddy. Nie ubolewaliśmy z resztą nad tym specjalnie i nawet nie pofatygowaliśmy się, aby wejść na taras widokowy, ponieważ wielkie posągi Buddy przestały na nas robić wrażenie odkąd trzy lata temu w Hong Kongu na wyspie Lantau zobaczyliśmy pierwszy z nich. Raz można i wystarczy. Dosyć szybko rozpoczęliśmy akcję pt. schodzenie. Zeszliśmy do naszego hotelu, wzięliśmy plecaki i rozpoczęliśmy zejście. Po drodze mijaliśmy turystów, którzy usiłowali nawiązać z nami konwersację po angielsku, ale z reguły sprowadzało się to do powiedzenia „hello” i ewentualnie „how are you ”. Furorę zrobił dziadek, który powitał nas słowami: „Which part of the world did you come from?”. bez przerwy się śmiał, nawet nie, on się zanosił od śmiechu i pożegnał nas niemieckim „Auf wiedersehen”.
Kilkaset schodów dalej po raz pierwszy ujrzeliśmy brigand monkeys czyli słynne zbójeckie małpy zamieszkujące zbocza góry Emei. Małpy okrutnie śmierdziały i zajmowały się głównie wyrywaniem turystom jedzenia. Dlatego też, na całej Emei Shan można zakupić proce oraz kije bambusowe, służące (poza podpieraniem się), do obrony przed atakami małp. Popatrzyliśmy przez chwilę na brigand monkeys i pośmialiśmy się, kiedy jedna zdołała ukraść butelkę z napojem przytroczoną do plecaka, odkręcić ją i napić się kilka łyków. Poszliśmy dalej, mijając po drodze rozłożonych na ścieżce Chińczyków szkicujących z zapałem otaczające krajobrazy.
Następnym przystankiem był monastyr zwany Elephant Bathing Pool, do którego prowadziło strome i naprawdę wykańczające zejście (lub też podejście, zależy w którą stronę się szło). W świątyni spotkaliśmy grupę Chińczyków, którzy koniecznie chcieli sobie z nami robić zdjęcia, cyknęliśmy więc kilka wspólnych fotek. Chińczycy byli niesamowicie tym podnieceni, chyba głównie z powodu Griszowej brody, która, po ponad dwóch miesiącach bez maszynki, prezentowała się naprawdę okazale. Szliśmy dalej, droga prowadziła niemal pionowo w dół schodami, powoli przestawałam żałować, że nie wyszliśmy na szczyt pieszo. W końcu dotarliśmy do świątyni położonej w dolince pomiędzy Elephant Bathing Pool a naszym celem – klasztorem Xianfeng. W jednej z przydrożnych sklepo-knajpek zakupiliśmy miskę zielonych mandarynek, aby się nieco dowitaminizować, jako że obydwoje byliśmy kaszląco-pociągający. Były to najlepsze mandarynki, jakie jedliśmy w życiu: o cienkiej skórce, soczyste, miękkie, pachnące, łatwe do obrania.W ciągu kilku minut zjedliśmy je wszystkie i zaraz kupiliśmy następną miskę. Do klasztoru Xianfeng niestety trzeba było się wspiąć pod górę. Było już bardzo mglisto i wilgotno. Po drodze minęliśmy kilka miejsc opanowanych przez zbójeckie małpy, ale zawsze udawało nam się dołączyć do większej grupy turystów, więc nas nie atakowały. Ataki zdarzały się jednak, bo co jakiś czas słyszeliśmy mrożące krew w żyłach kobiece piski. Ja już zaczynałam czuć się poważnie zmęczona, Grzesiek też (niósł nasze wszystkie rzeczy w swoim plecaku, mój był prawie pusty ze względu na kolano).
W końcu doszliśmy pod klasztor i chcieliśmy zjeść wreszcie jakiś ciepły posiłek, ale odstraszyły nas iście zaporowe ceny – zupka chińska kosztowała piętnaście juanów, czyli sześć złotych! Tak nas to zirytowało, że postanowiliśmy zejść jeszcze trochę niżej, do następnego klasztoru i tam się przespać. Po drodze spotkaliśmy dwóch Francuzów, którzy łamanym angielskim poinformowali nas o jakiejś fenomenalnej kafejce serwującej pyszne naleśniki. Powoli zaczęliśmy wynurzać się z wiecznej mgły, którą spowita jest góra Emei i wreszcie można było podziwiać zbocza pokryte plątaniną drzew i krzewów oraz malowniczo wijące się wśród nich schody.
W pewnym momencie zabolało mnie bardzo mocno chore kolano (nie wspominając o tym, że to zdrowe było już kompletnie zniszczone, bo cały czas je obciążałam, oszczędzając chore), dałam więc Griszy aparat, który był ostatnią ciężką rzeczą, jaką niosłam i zaczęłam schodzić na prostej prawej nodze, stopień po stopniu. Była to istna katorga, świątyni nie było nigdzie widać, ja już miałam łzy w oczach i zaczynałam się załamywać... jeszcze na dodatek zaczęło padać, a mnie zaczynała boleć głowa, chyba od różnic wysokości. Wreszcie, kompletnie znikąd, pojawił się klasztor. Mięśnie nóg i kolano bolały mnie tak, że ledwo tam weszłam. Postanowiliśmy wziąć dwójkę za 45 juanów od osoby, tak naprawdę to nie mieliśmy najmniejszego wyboru. Weszliśmy do pokoju i... cóż. Standard był drastycznie niższy od tego, jaki reprezentował przytulny (i tańszy) pokoik w hotelu na górze. Lekko wilgotne łóżko, śmierdząca grzybem kołdra, poduszka bez poszewki, wiszące nad łóżkami moskitiery z gazy, szmaty w oknach zamiast szyb i dziurawe ściany, przez które przedostawały wszystkie dźwięki. Normalnie potraktowalibyśmy to jako ciekawe doświadczenie, ale ból głowy, gardła, kaszel, zmęczenie i ból wszystkich mięśni, stawów oraz kończyn zrobił swoje. Chciało nam się wyć z tęsknoty za podgrzewanym kocem i mięciutkim hotelowym łóżkiem. W pokoju były jeszcze dwa kubki i dwie pary klapek.
Klapki są stałym elementem wyposażenia każdego hotelowego pokoju w Chinach. Może nie być czajnika, świeżej pościeli, szyb, klucza, ale klapki są zawsze. Po zostawieniu rzeczy w pokoju poszliśmy coś zjeść. Jedzenie w klasztorach jest niestety wegetariańskie, więc zamówiliśmy dwie porcje makaronu w zupie z jajkiem oraz zupę z jajka i pomidorów. To pierwsze było w porządku, to drugie natomiast mocno średnie, ale zjedliśmy wszystko, gdyż przez cały dzień schodzenia schodami z 3099 metrów na 1120, na długości 25 kilometrów, zjedliśmy tylko po trzy kromki starego mongolskiego chleba, kilka kawałków tofu, snickersa, oraz po pół paczki rodzynków i suszonych moreli, które zostały nam z racji wojskowych na czarną godzinę. Po posiłku, powłócząc nogami, dowlokłam się pod prysznic.
Pryszniców było kilka, były one poprzedzielane niskimi progami, tak że wszyscy się widzieli, a raczej widzieliby się, gdyby ktoś jeszcze się tam kąpał wraz ze mną. Woda na szczęście była gorąca, nawet bardzo. Po kąpieli usiłowaliśmy zasnąć, co było nieco trudne, gdyż Grisza miał męczący suchy kaszel, ja miałam katar, swędziało mnie gardło i coraz bardziej bolała mnie głowa. Do tego przez ścianę słychać było wszystkie rozmowy w sąsiednich izbach, a jak już wspominałam, Chińczycy nie potrafią rozmawiać nie krzycząc. Spałam bardzo źle budząc się kilka razy. Nad ranem udało nam się wreszcie zasnąć, ale nie na długo, ponieważ o piątej trzydzieści usłyszeliśmy gongi i cały klasztor zaczął wstawać na poranne modły, tak więc do siódmej nie zmrużyliśmy oka. O siódmej postanowiliśmy zakończyć czym prędzej tę gehennę na górze Emei, zeszliśmy więc na śniadanie i zamówiliśmy sobie po zestawie, który zawierał owsiankę na ryżu, smażony ogórek, seler, tofu, oraz bułki na parze ze słodkim nadzieniem. Niestety nie dostaliśmy herbaty, a czarna herbata z cukrem już od dawna figurowała na mojej liście życzeń.
Dodam jeszcze, choć to zapewne jest oczywiste, że bolało nas absolutnie wszystko: stopy, łydki, kolana, uda, ramiona, przedramiona, nadgarstki. Pierwsze kroki po opuszczeniu klasztoru były koszmarne. Kilkadziesiąt schodów za klasztorem ujrzeliśmy knajpkę z naleśnikami, o której wspominali nam Francuzi, więc zafundowaliśmy sobie jeszcze po naleśniku z miodem i jabłkami, którym zapchaliśmy się już kompletnie. Poszliśmy dalej, nasze ciała powoli poddawały się procesowi „rozchadzania”, sceneria była piękna, a mgła zniknęła. Doszliśmy do kolejnej strefy małp-zbójów, czyli do wiszących mostów.
Małpy szczerzyły swoje kły, czaiły się za przechodzącymi ludźmi i puszczały się za nimi w pościg, a ja okropnie się bałam, że któraś z nich wskoczy mi na plecy. Z duszą na ramieniu przeszłam obok kilku stadek. W pewnym momencie zaczęła gonić mnie małpa z wyszczerzonymi zębami - spanikowałam strasznie, a Grzesiek się śmiał. Małpy zaatakowały również Anglika, który szedł przed nami, tak że musiał je odpędzać kijami bambusowymi. Grzesiek miał wielką ochotę przejść się po mostach, ale strażniczki nie wpuściły go, mówiąc (a właściwie pokazując), że małpy gryzą. Faktycznie, zachowywały się bardzo agresywnie i było ich dużo, a więc mogłyby poważnie poturbować samotnego turystę. Strażniczki miały grube bambusowe kije (gdzieś tak z osiem razy grubsze niż nasze nędzne kijaszki) i nawalały nimi małpy oburącz z całej siły, gdy te tylko zbliżały się do turystów.
W pewnym momencie małpa wyrwała kij jednej ze strażniczek, a wtedy przechodzący Chińczyk przybył jej w sukurs ze swą procą. Napiął ją niczym Mongoł swój łuk i zaczął strzelać w małpy z odległości kilkunastu centymetrów. Grzesiek o mało nie udusił się ze śmiechu, widząc Chińczyka naciągającego swoją procę, tak że małpa, gdyby tylko w nią trafił z tej odległości, zostałaby niechybnie przebita na wylot. U podnóża góry mnóstwo Chińczyków spaceruje i strzela do małp z procy traktując to jako świetną rozrywkę. W końcu opuściliśmy strefę małp (Grisza uczynił to z wielkim żalem) i doszliśmy do miejsca, w którym dwa dni wcześniej wysiadło mi kolano. Stamtąd było już bardzo blisko na parking, skąd pojechaliśmy autobusem do naszego hotelu. Byłam w okropnym stanie, głowa bolała mnie tak, że było mi niedobrze, proszki nie pomagały. W hotelu wypiłam dwie herbaty Lipton z cukrem (co było dla mnie absolutnie najlepszą częścią dzisiejszego dnia), Grisza zjadł zupę, przepakowaliśmy się, odebraliśmy bilety na pociąg zamówione wcześniej przez hostel i pojechaliśmy na dworzec. Ciekawe jest to, że kolano, wbrew wszelkim okolicznościom zdawało się być w lepszym stanie. Myślałam, że po zejściu z 3000 metrów zablokuje się kompletnie, ale tak się nie stało... jednak głupi ma szczęście...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz