12 października 2010, wtorek

Góra Emei Shan, hostel 300 m pod szczytem

A było tak pięknie...

Rano wstaliśmy pełni werwy z zamiarem zdobycia Emei Shan. Zakupiliśmy po drodze wodę, snickersy i tofu, udaliśmy się w stronę bramy i, tradycyjnie, straciliśmy ok. 30 minut na szukaniu właściwej ścieżki. Ludzie wysyłali nas w różne, najczęściej przeciwne strony, w końcu jakaś babcia pokierowała nas między domki, gdzie się poślizgnęłam, przewróciłam i, naturalnie, z miejsca zaczęłam złorzeczyć na babcię i na wszystkich Chińczyków. Ścieżka w pewnym momencie skończyła się, a babcia najwyraźniej chciała nas wysłać jakąś szemraną drogą, żebyśmy nie musieli płacić za wstęp, co jej się w zasadzie chwali... W końcu odnaleźliśmy właściwą drogę i szliśmy sobie po schodach, między bambusami, podziwiając piękną roślinność i pocąc się okrutnie. Ścieżka prowadziła raz w górę raz w dół, było bardzo gorąco i stromo, ale też pięknie... do czasu.
W pewnym momencie zaczęło mnie boleć kolano, w takim sam złowieszczy sposób jak wtedy w tajdze. Przez całą Mongolię i drugą część podróży po Rosji nic się nie działo, mimo, że chodziłam już później po górach z plecakiem i to ze znacznie cięższym, a właśnie tutaj, na Emei Shan, gdzie niosłam stosunkowo lekki plecak, kolano znowu odmówiło posłuszeństwa... Załamała mnie ta sytuacja kompletnie, popłynęły łzy, a biedny Grzesiek siedział ze mną, pocieszał mnie i tłumaczył, że nic się nie dzieje, że możemy sobie zejść do parkingu i podjechać autobusem do Leidongping, skąd jest już bardzo blisko do szczytu i że się tam prześpimy i jeśli mi się poprawi, to jutro wejdziemy na szczyt i że naprawdę jeszcze nie wszystko stracone...

Trochę się uspokoiłam i zaczęliśmy odwrót inną trasą. Okolice były naprawdę piękne – splątana subtropikalna roślinność, zielona woda, mostki, urocze domki, palmy... dzięki tym widokom na chwilę zapomniałam o moim kolanie. Przy parkingu zjedliśmy ostry, syczuański obiad i wskoczyliśmy w autobus jadący do Leidongping.
Dojechaliśmy tam na wpół do siódmej, robiło się już szarawo i dość zimno (w końcu byliśmy już na wysokości 2 800 metrów). Wdrapaliśmy się schodami odrobinę wyżej, żeby zorganizować jakiś nocleg, ja już musiałam chodzić na prostej nodze, bo kolano tak dawało się we znaki.
Od razu dorwała nas Chinka oferując dwójkę za 150 juanów. Grisza zaczął się targować, po czym odszedł kawałek i już spuściła do 100 juanów. Grisza dalej się targował pokazując swoje spodnie potargane w mongolskim kanale, które miały demonstrować naszą biedę. Najwidoczniej podziałało, bo Chinka spuściła do 80 juanów, co było ceną do przyjęcia. Weszliśmy do hotelu i... okazało się, że jest wspaniale: wielkie łóżko z podgrzewanym kocem (jakież błogosławieństwo dla mojego kolana!), prywatna łazienka, jednorazowe kapcie... Bajka.

Rozpakowaliśmy się, Grisza od razu wyruszył na poszukiwanie piwa w normalnej cenie, bo nasz hotel pod tym względem niestety nie stanął na wysokości zadania i zażyczył sobie 20 juanów za butelkę (na dole cena piwa waha się w granicach trzech - pięciu juanów). Grisza poszedł więc kawałek na dół i zakupił je za dziesięć juanów, co już było akceptowalne. Jako że w pokoju jest grzejnik, zrobiłam pranie, później wzięłam prysznic, polałam obficie kolano gorącą wodą, posmarowałam ruską maścią, owinęłam bandażem i staram się być dobrej myśli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz