10 października 2010, niedziela

Teddy Bear Hostel, Emei, Syczuan

Plan na dzisiaj został wykonany! Wszystko udało się zobaczyć, wszędzie udało się dotrzeć, ale kosztowało nas to mnóstwo nerwów... Rano wysiedliśmy w Chengdu z zamiarem odwiedzenia rezerwatu pand. W moim przewodniku było jasno napisane: autobus numer 902 w kierunku północnym odjeżdżający z dworca autobusowego dowiezie nas pod sam rezerwat. Podchodzimy więc do Chińczyków i pokazujemy gdzie chcemy jechać, tym razem mając już cel podróży wypisany na kartce po chińsku (żeby nie trzeba było rysować tudzież udawać pand) i zaczyna się prawdziwa zabawa. Każdy kieruje nas w inną stronę niż poprzednik, mówiąc, a właściwie krzycząc coś po chińsku i żywo gestykulując (bo w tym państwie generalnie się krzyczy, czynność taka jak mówienie nie istnieje).

Wszyscy starają się wytłumaczyć nam po chińsku, co mamy robić, a kiedy kręcimy głowami na znak, że nie rozumiemy, mówią – przepraszam - krzyczą jeszcze głośniej. Po chwili tworzy się wokół nas zbiegowisko, każdy usiłuje nam coś wytłumaczyć, wszyscy gadają między sobą, naradzają się, śmieją, kłócą, przekrzykują, a my stoimy kompletnie bezradni pośród tej ciżby. W końcu, kiedy widzą, że my naprawdę nic nie rozumiemy, bez względu na to jak głośno krzykną, zaczynają coś pisać na skrawkach gazet lub chusteczkach, oczywiście po chińsku, wciskają nam te krzaczki do rąk i wysyłają nas nie wiadomo gdzie. Wokół nas milion ludzi, autobusów, motocykli, rowerów, riksz, ulicznych sprzedawców, bananów, winogron, jabłek, przystanków, znaków, napisów, milion wszystkiego, a ludzie odsyłają nas z jednego przystanku na drugi, my kręcimy się w kółko, z wielkimi plecakami na grzbiecie, nie mogąc zrozumieć ani jednego słowa, przeczytać ani jednego napisu, zrozumieć ani jednej cyfry pokazywanej na palcach...

W pewnym momencie poczuliśmy kompletną bezsilność, bo nigdzie nie było przystanku z którego odjeżdżałby autobus nr 902, a już nie mieliśmy siły dalej chodzić, chciało nam się usiąść i płakać i krzyczeć i kląć, i już zaczęliśmy robić to ostatnie, ale podjęliśmy jeszcze ostatnią próbę zapytania się pewnej dziewczyny o ten straszny autobus nr 902 i ona – jakimś boskim zrządzeniem losu – okazała się mówić bardzo słabo po angielsku, ale nam się już chciało krzyczeć z radości, i ona, ta cudowna istota, powiedziała nam łamanym ANGIELSKIM, że możemy wsiąść w autobus nr 86, pojechać do końca i znajdziemy się już bardzo blisko rezerwatu i tak zrobiliśmy i czuliśmy dla niej ogromną wdzięczność i na powrót uwierzyliśmy, że uda nam się w tym kraju coś zobaczyć.
Jadąc tym autobusem zauważyliśmy, że na przystankach pojawia się już numer 902, postanowiliśmy więc wysiąść i czekać na niego, ale nie przyjechał i po około czterdziestu minutach czekania wsiedliśmy znowu w 86, który dowiózł nas w miejsce, skąd do rezerwatu zostało już tylko kilka kilometrów, wszędzie też były napisy po angielsku ze strzałkami. Dorwaliśmy zmotoryzowanego rikszarza i po wielkich przejściach udało nam się ustalić, że zawiezie nas na miejsce za dziesięć juanów. Oczywiście ustalaliśmy to w otoczeniu innych rikszarzy, którzy przybiegli pomagać w tłumaczeniach.
Bilet wstępu do rezerwatu kosztował 58 juanów. Park był piękny, rosło w nim mnóstwo bambusów, które miejscami tworzyły bambusowe korytarze, gdzie nie docierało światło dnia. W parku było kilka tzw. domów pand i kilka żłobków, gdzie można było oglądać pandy w różnym wieku. Panda taka leży na trawie lub też siedzi oparta o murek, jej wielkie cielsko rozlewa się dookoła, jedną łapą wpycha sobie liście bambusa do pyska, a drugą w tym samym czasie zbiera następną porcję z ziemi. Widzieliśmy nawet pandy, które spały na drzewie - nie mamy pojęcia jak udało im się tam wdrapać. Spędziliśmy w rezerwacie dwie godziny, po czym musieliśmy wracać do centrum i łapać autobus do Emei. Tym razem poszło w miarę łatwo. Z powrotem jechaliśmy już autobusem nr 902, który dowiózł nas na dworzec autobusowy. Grzesiek poprosił o bilety do Baoguo, dostał do Emei, ale to już nam nie robiło wielkiej różnicy, bo miasta te są oddalone od siebie o kilka kilometrów. Weszliśmy do autobusu i tam spotkaliśmy chłopaka, który jechał właśnie do Baoguo. Do Emei przyjechaliśmy już po zmroku i bardzo cieszyliśmy się ze znajomości z owym Chińczykiem, gdyż zabrał on nas taksówką pod nasz cel - Teddy Bear Hostel i zadzwonił nawet do tego hostelu, żeby potwierdzić jego istnienie, a na koniec nie chciał żadnych pieniędzy za taksówkę. Przemiły człowiek. Bez niego prawdopodobnie spędzilibyśmy noc na dworcu.

W hostelu jest mnóstwo obcokrajowców, obsługa mówi po angielsku, za czterdzieści juanów od osoby dostaliśmy dwójkę z osobną łazienką. Właśnie wzięliśmy dziewiąty ciepły prysznic od początku naszej wyprawy. Jutro idziemy zdobywać świętą górę Emei Shan. Problemy komunikacyjne napotykamy jednak tutaj ogromne. Po angielsku nie mówi prawie nikt, nawet „yes” i „no” są tutaj tajemniczymi słowami. Wymawianie chińskich nazw nic nie daje, bo tonacja jest zawsze niewłaściwa. Jeśli chce się w ogóle zacząć zdobywać informacje, trzeba pokazać nazwę miejscowości czy też atrakcji napisaną po chińsku. Z reguły jednak Chińczycy nie wiedzą nic na temat danego miejsca, a nawet jeśli wiedzą, to miasta są tutaj tak ogromne i skomplikowane komunikacyjnie, że wytłumaczenie tego zagranicznemu turyście na migi jest po prostu niemożliwe. Przykładowo, na jednym skrzyżowaniu często znajduje się ok. 20 przystanków autobusowych oddalonych od siebie o kilkaset metrów, z każdego odjeżdża ok. 20 różnych autobusów, więc samo odnalezienie właściwego przystanku zabiera ok. godziny. Mapa jest pomocna, ale ponieważ wszystko zapisane jest krzaczkami, porównanie nazwy ulicy z tym co jest na mapie zabiera bardzo dużo czasu. Dużym ułatwieniem jest kompas - można stosunkowo szybko zorientować mapę i czasami jadąc autobusem kompas pomaga nam określić czy jedziemy mniej więcej w dobrym kierunku :) Do tego wszystkiego dla Chińczyków wielkim dyshonorem jest przyznanie się do własnej niewiedzy, dlatego też nawet jeśli nie wiedzą, o co turysta pyta, i tak pokażą jakiś kierunek, najczęściej błędny, a biedny turysta idzie lub jedzie w tym kierunku, po to, by dotrzeć w miejsce gdzie nie ma nic, wtedy wraca do punktu wyjścia, zazwyczaj napotyka kolejnego honorowego Chińczyka i cała zabawa zaczyna się od początku. Po kilku godzinach takiego błądzenia turyście nie pozostaje nic innego, tylko usiąść, załamać ręce i płakać, jak mieliśmy ochotę zrobić to dzisiaj. A wokół morze ludzi, samochodów i rowerów. I koncert klaksonów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz