Obóz nad Jeziorem Frojlicha
Komary tną jak oszalałe.
W nocy z soboty na niedzielę wysiadła babuszka. Spakowała się jakieś cztery godziny wcześniej, potem się przebrała, zmieniła buty na „wyjściowe”, zawiązała chustkę na głowie i czekała w gotowości. Wreszcie wysiadła. Smutno. Wkrótce potem wsiadła grupa nowych pasażerów, co samo w sobie nie jest niczym ciekawym, zabawny był natomiast stan upojenia, w którym się owi pasażerowie znajdowali. Jeden z nich był prowadzony przez swojego opiekuna, który, doprowadziwszy chłopca do boksu, wepchnął go na kuszetkę, a potem rzucił do niego na odchodnym: „A teraz zapamiętaj to sobie dobrze: Nie chcę cię więcej widzieć ani słyszeć!” Chłopiec poleżał chwilę, później usiłował zdjąć kurtkę, co mu się niestety nie udało, po czym zapadł w sen.
Ja, Molar i Grisza leżeliśmy na górnych kuszetkach i, celem przestawienia się na czas lokalny, usiłowaliśmy spać, ale zupełnie nam to nie wychodziło. Zakupiliśmy więc u prowadnika po piwie, a potem po jeszcze jednym. Było ono o 10 rubli tańsze niż w wagonie restauracyjnym, a prowadnik sprzedał nam je za 50 rubli, czyli jeszcze taniej. Ten prowadnik całkiem nieźle rozumie język polski, bo jego żona pochodzi z Krakowa. Tam się poznali i wtedy on „wziął ją pod pachę i zabrał do Tyndy”. Piwo nie pomogło nam zasnąć, wręcz przeciwnie, zatem pobudka o szóstej rano czasu moskiewskiego nie była zbyt przyjemna. Spakowaliśmy się dość szybko i wysiedliśmy w Siewierobajkalsku. Mój plecak nie był nawet taki ciężki jak przypuszczałam. Plan był następujący: zakupy, przeprawa przez Bajkał kutrem rybackim i rozpoczęcie marszu do Chakus. Najpierw poszliśmy więc na targ i kupiliśmy muchy do wędek, a potem rozdzieliliśmy się - Molarowie zostali z plecakami, a ja i Grisza udaliśmy się do centrum dowodzenia wszechświatem, zwanym potocznie rynkiem. Kupiliśmy tam siekierę, półlitrowy olej do smażenia, zapałki, czekoladę, papier toaletowy, wodę mineralną, mapy Przybajkala oraz zegarek na rękę (Grisza swojego zapomniał, a reszta towarzystwa nie pomyślała o czymś takim jak zegarek. Komórki planowaliśmy mieć wyłączone celem oszczędzania baterii.). Z zegarkiem zdarzyła się śmieszna sytuacja – Grisza poprosił o najtańszy, więc sprzedawca taki mu pokazał. Grisza natychmiast powiedział, że go bierze, zatem sprzedawca chciał ustawić dobrą godzinę, ale wtedy zegarek... zepsuł się. Wyjął więc drugi najtańszy zegarek, ale ten też się zepsuł przy próbie ustawienia czasu. To samo stało się z trzecim zegarkiem, w końcu kupiliśmy czwarty, ale za cenę tego najtańszego. Na samym końcu kupiliśmy cztery wędzone omule – dwa na ciepło, dwa na zimno. Wróciliśmy na dworzec, przepakowaliśmy się i pojechaliśmy autobusem do portu.
Napotkany w porcie mężczyzna zaproponował nam przeprawę motorówką na drugą stronę Bajkału za osiem tysięcy rubli. Cena była dość wysoka, ale ponieważ tego dnia żaden kuter nie płynął już do zatoki Ajaja, a bardzo zależało nam na czasie - zgodziliśmy się.
Na Bajkale bardzo wiało. Płynęliśmy przez godzinę, po czym wysiedliśmy na pięknej plaży. Zielona, czyściutka woda, drobny żwirek, a dookoła las i góry. Na miejscu była inna grupa Rosjan wraz z leśnikiem Andriejem i kilkoma przewodnikami. Grupa ta udawała się nad jezioro Frojlicha. Gdy im opowiedzieliśmy o naszej planowanej trasie (brzegiem Bajkału do Chakus, potem Doliną Tompudy na wschód przez góry do Uliunchan), strasznie nas wyśmiali, mówiąc, że spotkali już dwóch szalonych Białorusinów z katamaranem, którzy poszli w tym samym kierunku, ale takich „ekstremalnych” jak my, to jeszcze nie widzieli. Andriej zaraz zawołał swoich kolegów i opowiedział im o naszych planach, a oni tylko się śmiali i powtarzali: „Ekstremalni... ekstremalni!”. Andriej dużo z Griszą rozmawiał na temat tej trasy (m.in. zakomunikował mu, że on by tam „nawet za diengi (ros. pieniądze) nie poszedł”) po czym spojrzał na mnie i Aśkę i rzekł: „Biedne diewczonki... dobrze, że one po rusku nie gawarią.” Trochę nas te ich komentarze zbiły z tropu, stanęło więc na tym, że chwilę posiedzimy na plaży, zjemy coś, a potem pójdziemy również nad jezioro Frojlicha i zastanowimy się czy i jak modyfikować trasę. Andriej przekazał nam również bardzo cenną informację, mianowicie polecił zadzwonić do ministerstwa, opowiedzieć o naszych planach i podać przewidywaną datę powrotu. Jeśli po tej dacie nie poinformujemy ministerstwa, że żyjemy i że wszystko jest w porządku, zostanie wszczęta akcja ratunkowa i będzie ona bezpłatna.
Skonsumowaliśmy nasze wędzone omule z chlebem, pomidorem i ogórkami i poszliśmy nad jezioro. Maszerowaliśmy przez godzinę, najpierw po błocie, potem przez las. Było ciężko, mi trochę sztywniał kark od plecaka, ale dało się przeżyć. Wreszcie doszliśmy do jeziora. Okazało się, że Rosjanie rozbili obóz i przygotowali dla nas miejsce. Grisza od razu poszedł łowić ryby, a my zaczęliśmy rozbijać namioty. Później Molar z Aśką poszli się kąpać, a ja oporządziłam bagaże. Niedługo potem wrócił Grisza – nic nie złowił, ani on, ani nikt. W końcu motorówką przypłynęli znajomi leśników i dali Andriejowi mnóstwo ryb. Grisza przestał więc łowić i przyłączyliśmy się do ogniska Rosjan z zamiarem zagotowania sobie wody na herbatę. Rosjanie natomiast stwierdzili, że musimy koniecznie spróbować uchy, czyli zupy rybnej. Była wyśmienita – kawałki ryb gotowane z ziemniakami, marchwią, cebulą, solą i odrobiną wódki. Na drugie danie zostaliśmy poczęstowani szczupakiem smażonym z cebulą – również coś pysznego. Niezręcznie nam było tak co chwilę sobie dokładać, ale ta ryba była tak dobra, że po ostatnim kęsie pierwszej porcji nie mogliśmy przestać o niej myśleć. Wkrótce polała się wódka, gospodarz nie żałował gorzały, kubek krążył. Grisza brylował w towarzystwie, my większość rozumieliśmy, ale mogliśmy odpowiadać tylko: da, niet, spasiba, oczień haraszo, oczień wkusny.
Było przemiło, rosyjscy turyści okazali się być bardzo sympatyczni. W końcu Andriej zapytał Griszy, czy nie wypatroszy okoni do wędzenia i biedny Grisza spędził sam jeden całą godzinę na brzegu jeziora, marznąc i patrosząc okonie w świetle czołówki, aż wreszcie przyszłam do niego dotrzymać mu towarzystwa. Było cudnie: cisza, czyściutka woda w jeziorze, las, góry, rozgwieżdżone niebo... Poszliśmy spać około północy. Grisza planował wstać o piątej rano na łowienie, ale plan upadł ponieważ... nikt inny nie wstał. Ostatecznie wstaliśmy dosyć późno. Wraz z Griszą postanowiliśmy wykąpać się i zrobić pranie, poszliśmy więc nieco w górę rzeki. Było dość zimno. Po powrocie zostaliśmy zaproszeni na zupę serową, która została jeszcze ze śniadania – były w niej kartofle, mięso, jarzyny i dużo sera. Po śniadaniu odbyła się narada pod tytułem "gdzie idziemy dalej". Postanowiliśmy wykonać nasz pierwotny plan, czyli wrócić się do Zatoki Ajaja, dojść do Chakus, tam uzupełnić zapasy jedzenia i skonsultować z miejscowymi, czy zaplanowana trasa jest realna a jeśli nie, wrócić nad jezioro Frojlicha i chodzić po okolicznych górach. Grisza podejmuje jeszcze jedną próbę łowienia, potem zwijamy majdan i wyruszamy.
Jak na razie jest bosko, jutro wieczorem chcemy dojść do Chakus, a do przejścia mamy dwa brody.
Wieczór, Zatoka Ajaja
Szło mi się dziś fatalnie - może dlatego, że włożyłam do plecaka trochę mokrych rzeczy, aparat, klapki i kilka ciuchów Griszy. Od kucharki Tatiany dostaliśmy na drogę pełną menażkę surowego, solonego omula z cebulą, zatem w zatoce zrobiliśmy pierwszy, prawie własny obiad. Na ognisku ugotowaliśmy kaszę, a na patelni zrobiliśmy sos z torebki, do którego wrzuciliśmy koźlarza znalezionego po drodze. Było to pyszne – zwłaszcza ten omul. Teraz siedzimy sobie przy ognisku nad Bajkałem i gotujemy wodę na herbatę. Mamy już specjalne rusztowanie – dwa patyki z końcówkami w kształcie litery Y, na których leży trzeci patyk, a na nim, na drucianym haczyku wisi garnek.
Z nieprzyjemnych wydarzeń – przed chwilą zgubiłam guzik od spodni, a wcześniej przy przechodzeniu po żerdzi nad bajorkiem wpadłam po kolana w błoto. Teraz siedzę i suszę przy ogniu buty i skarpetki, oraz sandałki po porannym myciu. Gdzieś tam w oddali pogrzmiewa, a 70 kilometrów stąd, na przeciwległym brzegu, majaczą się góry. Robi się powoli ciemno, ogień się dopala, idziemy spać.